Novum na stronie ’Po napisach’, ale rzecz wydaje mi się potrzebna. To filmowe odkrycia, tytuły, które obejrzałem w 2018 roku, a zostały wyprodukowane w ubiegłym wieku. Oczywiście nie są to najlepsze filmy z działu retro obejrzane w tym roku, ale zależało mi, żeby znalazły się tu odkrycia, a nie tylko te wybitne jak Niebiańskie dni, Piknik pod wiszącą skałą etc., które raczej oglądała większość z Was. Retro lista 2018 nie będzie miała miejsc, punktacji, ani konkretnego uszeregowania. To dziesięć tytułów opatrzonych krótką notką. Dziesięć starszych filmów obejrzanych w 2018 roku, które zrobiły na mnie szczególne wrażenie.
Bohaterem jest chłopak stąd, za stary na szkołę, za młody na „poważne” życie, a w tej okolicy reszta życia to tylko praca, bo przygód tu tyle co nic. Świetlisty anioł to coming-of-age zamroczone kurzem, pięknymi pejzażami, odludziem, tłem, które ucieka w symbolikę ‚no future’. Jako kino drogi, którym szybko się przecież staje, Świetlisty anioł to zagubieni ludzie w kraju B, poza billboardami, neonami, zatłoczonymi ulicami. Na pustkowiach są sami, tak samo jak sami wjeżdżają do kolejnych miasteczek przeciętych pięcioma ulicami, gdzie jest bar, dwójka pijących tani alkohol na ławce. To ten moment w mieście, który trwa od dekad, ten sam, w którym wszyscy, którzy liczyli na perspektywy już dawno wyjechali, a reszta albo się spóźniła, albo jest zbyt przestraszona, by zrobić krok do przodu. Tak jak George, który przecież tylko się oszukuje, że jedzie odwieźć dziewczynę z punktu A do B. Tu nie chodzi bowiem o konkretną podróż, a o pretekst do wyjazdu, ucieczki donikąd. Michael Fields, dla którego był to jedyny film pełnometrażowy, portretuje ludzi z tych stron, sfrustrowanych, siedzących w domu, ewentualnie na ganku. To ludzie, którzy ciągną socjal, weterani, bezrobotni. Amerykański sen okazuje się u Fieldsa niewypałem. W swojej tonacji Świetlisty Anioł wypada zupełnie inaczej niż w nowszych tytułach uciekających w kierunku nostalgicznych momentów (vide kino firmowane przez Taylora Sheridana). Tutaj bohaterowie nie marzą, nie oglądają się na prerię, nie wspominają, bo wszystko przykryło nie tyle rozczarowanie, co raczej pogodzenie się z własnym położeniem. Podróż George’a obfituje w sytuacje dramatyczne z kryminalnym zapędem, często niebezpieczne. Wszystko jednak rozgrywa się w nieco wyśnionej atmosferze, tak jakby jemu samemu nie mogło przydarzyć się nic złego…
Noc, jakaś podła część Nowego Jorku, za oknem mógłby przejeżdżać swoją taksówką Travis Bickle, w knajpie czekać na drinka i kulkę Eddie Coyle z The friends of Eddie Coyle. Reżyserka Elaine May w swoim niezależnym dramacie w kryminalnym zawieszeniu przedstawiła świat brudnych, oślizłych mend, których darzyć sympatią się nie da. Nie ułatwia zresztą tego May w żaden sposób. To ludzie zepsuci już dawno, którym za cholerę nie zaufasz. To takie typki od lewych, drobnych interesów, którzy w niedzielę mogliby stać na rynku i naciągać na grę w trzy kubki, podłożyć ci każdą świnię i nazywać otwarcie przyjacielem. Ludzie, którzy mówią, a nie słuchają, myślą tylko o sobie, chociaż wspominają wspólne zgrywy, hece, wydarzenia z dzieciństwa. To świat Nickiego (wyśmienity John Cassavetes, który ze swoimi psychotycznymi szarżami zapewnia pierwszorzędne aktorskie widowisko). Coś tam przeskrobał, naraził się szemranym przełożonym i ktoś dostał na niego zlecenie. Nicky jedyne wyjście z sytuacji widzi w Mikeyu (Peter Falk w niecodziennej roli). To właśnie jeden z „przyjaciół” z dzieciństwa, który wnet zjawia się pod wskazany adres z odsieczą. Mikey i Nicky to najlepszy sort kina niezależnego ze Stanów Zjednoczonych z lat 70. Z malutkim budżetem, który nota bene urósł (w zawiązku z ilością materiału jaki został nakręcony) w trakcie realizacji z niecałych dwóch do czterech milionów. Filmowany w nieciekawych miejscach, bez upiększeń, bardzo szorstki w wymowie jest filmem o złych ludziach. Nigdy nie można takim zaufać, bo poklepują cię po plecach, nawijają makaron na uszy, a kombinują swoje, zawsze sami.
Film opowiada o Wong Chi-hangu (brawurowo zagrany przez Anthony’ego Wonga), kucharzu, który po wygranej grze w kości nie mógł doprosić się swoich pieniędzy od właściciela punktu gastronomicznego, w którym pracował. Rozgoryczony i wściekły zabił właściciela knajpy oraz jego żonę i dzieci. Tej samej nocy przygotował z nich farsz do pierożków Jiaozi, a te podał następnego dnia klientom. Historia jego kreatywnego kuchcenia trochę się ciągnęła, jednak on sam nie zdążył zdobyć ani jednej gwiazdki Michelin, bo proceder został ukrócony przez lokalną policję. Jak ocenić film, w którym przy tak mistrzowsko okrutnych schematach i rozwiązaniach fabularnych, niektóre takty są tak niepoważne? Co ciekawe, ostatecznie po seansie nie czułem, by elementy specjalnie się ze sobą gryzły. Fragmentów szczególnie wyrazistych jest całe mnóstwo, jak choćby ten, w którym Wong Chi-hang zostaje wrzucony do jednej celi z krewnym zamordowanej rodziny. Ponure tło na szczęście przykrywa swoim ciężkim brzmieniem niefrasobliwe elementy. A finał z rynsztokową przemocą rozrywa margines dobrego smaku, przy którym nawet najwytrwalsi muszą wziąć chłodny prysznic.
Idaho, lata 50., dziura jakich mało. Ciągle zawodząca matka czeka na powrót starszego syna z wojska. Chowający się po kątach ojciec nalewa benzynę z własnego dystrybutora zajeżdżającym tu zabłąkanym klientom. Oprócz tego siedzi na ganku wczytany w wampiryczną lekturę, ukrywa się w cieniu tak jak i jego wstydliwa tajemnica. Całe sąsiedztwo to porozrzucani tu i ówdzie mieszkańcy, którzy nie dostali się do Twin Peaks Lyncha, o empatii porzuconego pługa, snują się po okolicznych polach, co rusz wpadając w sidła rozbestwionych maluchów. Jest ich trójka z głównym bohaterem na czele i to właśnie Seth Dove stanie w centrum opowieści o beznadziei swojego dzieciństwa. The Reflecting Skin w osobliwy sposób łączy art housowe doznania z surowym kształtem opowieści oraz takim samym prowadzeniem aktorów. Obserwujemy dziwny związek reżyserskich ambicji wykraczających poza malutki budżet, a jednak dających się rozpoznać od początku do końca. Philip Ridley bowiem opowiada niezwykłymi zdjęciami, homeryckim brzmieniem muzyki i tematem, który unosi do miana epickiego, chociaż to tylko (albo aż) dziecięce fantazje. Jednak jako hybryda, The Reflecting Skin jest rzeczą wyjątkową, nawet jeżeli nie sposób (bo nie sposób) wyłapać wszystkich metafor, także na poziomie samych ujęć.
Jeżeli się skusicie, czeka was jedna z ciekawszych filmowych podróży. Postawny mężczyzna Ned Merrill (55-letni Burt Lancaster w tej roli) przedziera się przez krzaki i wskakuje do basenu. To posiadłość jego przyjaciół, a on sam jest witany najserdeczniej jak tylko można. Dostaje do ręki drinka, łapie uśmiechy, wpada w szeroko rozpostarte ramiona pojawiających się domowników. Jest w doskonałej formie, opalony, cechuje go dobre samopoczucie, które idzie w parze z fizyczną tężyzną. Ludzie mu zazdroszczą i nie mogą nacieszyć się z jego widoku, a sam bohater doskonale czuje się w swojej roli bawidamka, wzoru, osoby, która może posłużyć za wsparcie. Ale Ned nie może zabawić tu za długo, niestety. Pierwszy basen to czas, gdy bohaterowi wiodło się najlepiej. Był zamożny, alkohol był stałym elementem rozrywki, wkrótce jedną z wielu przyczyn sięgnięcia dna. Wpada na szalony pomysł. Będzie podążał w kierunku domu, trasą wytyczoną basenami, przepływał całe ich długości i w ten sposób w końcu dotrze do żony i dzieci. Tak twierdzi. Trasę ochrzcił mianem „Rzeki Lucindy” (Lucinda River) od imienia żony, a samo wyzwanie ma być hołdem dla małżonki. Opuszcza towarzystwo i biegnie przepiękną, naturalną trasą wytyczoną kolejnymi adresami, stadninami z końmi, ogrodami na prowincji w stanie Connecticut. Najlepszy „odbiór” filmu The Swimmer (Pływak) w reżyserii Franka Perry’ego zyskuje się, gdy od początku nastawicie się na seans – metaforę, zarówno względem bohatera, jak i każdej postaci, którą ten napotka, jak również czasu, przedmiotów, miejsc. Fantastyczny, żywiołowo zagrany, z przepiękną muzyką napisaną przez kompozytora debiutanta Marvina Hamlischa (Szpieg, który mnie kochał, Żądło, Wybór Zofii). Niedocenione perła.
Młody Milijc wybiera się na targ razem z wychowującym go samotnie dziadkiem. Muszą sprzedać klacz, bo wiedzie im się kiepsko. Jeszcze przeprawa małym drewnianym promem przez rzekę, udana transakcja i powrót. W ślad za naszą parą ruszają dwaj mężczyźni. Vatroslav Mimica, chorwacki filmowiec (a w 1969 roku jeszcze jugosłowiański) posiłkując się opowiadaniem Antona Czechowa (pod tym samym tytułem) nakręcił bezpardonową, ale prawdziwą opowieść o chciwości, podłości i karmie. O karmie, która nawet jeżeli uderzyła sprawiedliwie, to tak mocno i tak brutalnie, że przyjdzie nam współczuć winnym. Zdarzenie, które jest określane mianem pierwszego chorwackiego horroru, cech charakterystycznych dla gatunku ma relatywnie mało. Dzisiaj najlepiej mówić o nim jako o thrillerze. Reżyser sfilmował historię w surowym stylu, z kilkoma aktorami, nakręcił coś co wykracza daleko w swojej formie poza gatunek, którego i tak nie można tu określić w pierwszej chwili, tym bardziej zaszufladkować. Fabuła, która krąży wokół podróży „tam i z powrotem”, jest nieco okrutną opowieścią o dojrzewaniu, hartowaniu duszy młodego chłopaka w bardzo brutalny i bezkompromisowy sposób. Zdarzenie to obraz ponury i trzaskający brudnym realizmem. Polecam.
Do Nowego Orleanu przyleciała Irena (Nastassja Kinski), by spotkać się z bratem Paulem (Malcolm McDowell). Osierocone rodzeństwo wychowywane oddzielnie łapie teraz każdą chwilę wspomnieniami, historiami, wspólnym śmiechem i dobrym czasem. Jednak spotkanie z Paulem to coś jeszcze. To prawdziwa natura, która wychodzi z mężczyzny, a zaraz ma wypełznąć z kobiety. Oboje należą do starożytnej rasy ludzi kotów, którzy zmieniają swoje „upierzenie” i przekształcają się w czarne lamparty. Paul, w szczególnie agresywnego osobnika, któremu przyświeca jeden cel… Paul Shrader pojechał po bandzie, ale w moim mniemaniu zagranie na jedną kartę opłaciło się. Innymi słowy, nikt nie zwróciłby uwagi na remake Ludzi-kotów (pierwszą wersję nakręcił Jacques Tourneur w 1941 roku), gdyby rzecz była zbliżona klimatem do tej z lat 40. Shrader wpisał się w czas lat 80. z trochę nie potrafiącą się określić modą, stylem, dzisiaj odczytywanym w większości wypadków jako kicz. Jego Ludzie-koty to przede wszystkim erotyczny dreszczowiec, a mając dodatkowo przed kamerą Nastassję Kinski, reżyser wykorzystał każdy walor jej urody. Wielokrotnie (co jest jednym z zarzutów malkontentów). Sam Paul Shrader powiedział, że jego film, odnosząc się do przypisanej gatunkowej łatki, miał być bardziej „cielesny” niż „krwawy”. Moim zdaniem te dwa elementy zostały wyjątkowo dobrze połączone i stanowią charakterystyczny element produkcji.
Można być bardzo potulnym w swojej filmowej niezależność, kręcić według reguł, dopasować format pod publiczność i opowiadać przejrzyście. Hartley, chociaż opowiada przejrzyście, prosto i szczerze, to formalnie ma język, który ciężko do czegoś dopasować. To autorskość ponad miarę i chociaż wypadałoby się tu doszukiwać punktów odniesienia do innych filmowców (Hartley jest nazywany Godardem Long Island), to ja wyjątkowo nie chciałbym tego robić. Hal Hartley zasługuje bowiem swoim debiutem nie dość, że na słowa uznania, to jeszcze chciałbym postawić obok niego przymiotnik, który tak rzadko w kinie się pojawia – oryginalny. Z więzienia w rodzinne strony na Long Island wraca Josh (Robert John Burke). Wyrok dostał za morderstwo i swoje przesiedział. Po odsiadce, ale z rzetelnym fachem mechanika w ręku, dostaje pracę u Vica, którego córka lada chwila zawiesi oko na byłym skazańcu. I słusznie wydaje się Wam, że fabuła wnet wskoczy na znane wszystkim fabularne tory (poniekąd). Jednak nie historia jest tu do końca ważna, a styl w jakim zostaje opowiedziana. Otóż świat przedstawiony przez filmowca debiutanta to ułomność, nienaturalność, ale i szczerość. Z jednej strony skąpy budżet niesie ze sobą cały bagaż podjętych z przymusu kroków, z drugiej każdy dolar mniej w portfelu odbił się na ostatecznym kolorycie tego nietuzinkowego dzieła. Cóż więc za świat stworzył Hal Harltey posiłkując się zaciągniętym w tym celu kredytem? Świat bardzo hermetyczny, pełen ekscentrycznych postaci, czasem pustych gestów, częstych spojrzeń w kierunku, z którego z pewnością nikt nie przyjdzie, albo w miejsca, w których nic się nie wydarzy. To przedmieścia, amerykańska prowincja, rodzinne strony reżysera, mieszkania jego znajomych, miejsca, które zna jak własną kieszeń.
Alan Clarke nie lubi łatwych pytań i prostych odpowiedzi na nie. Nie raz to udowadniał firmując buntownicze kino swoim nazwiskiem. W filmach z lat 80., które widziałem, subkultura skinheadów zawsze była pokazana podobnie. Jeżeli nie główni bohaterowie, to skupieni wokół nich skini byli najczęściej bezmyślnymi, tępymi bandytami. Tutaj, jedynym przedstawicielem subkultury jest Trevor, fenomenalny w tej roli Tim Roth, dla którego występ u Clarke’a był ekranowym debiutem. A jego skin, oprócz tego, że jest zdemoralizowany, jest też bystry i elokwentny. Fabuła jest znikoma, a służy jedynie pokazaniu mechanizmów i jednostki, która znajduje się w trybach już od dawna (Clarke sugeruje, że wpada się w nie w już dzieciństwie). Bohater jest w pewnym momencie na tyle świadomy, że próbuje wyskoczyć, zablokować, zrobić cokolwiek wbrew zasadom. Trevora poznajemy, gdy trafia pod „opiekuńcze” skrzydła kolejnej instytucji, która ponownie nie ma pomysłu co z nieletnim zrobić (to w zasadzie ostatni krok „przed” więzieniem). Obserwujemy tę sytuację raptem przez kilkanaście godzin, kiedy reżyser pokazuje nam skinheada trochę niekonsekwentnego w szerzeniu ideologii. Reszta się zgadza – ogolona głowa, szybki marszowy krok w rytmie The Exploited, swastyka na czole, wzrok, który karci, deprymuje, wprawia w zakłopotanie. Jednak najważniejsza dla filmu i dla Trevora jest wściekłość. Ta wściekłość i nienawiść jest wszechogarniająca, bije z każdego słowa i spojrzenia. Nawet gdy starał się mówić spokojniej, to dało się wyczuć gotową do detonacji nuklearną bombę.
Najłatwiej by było napisać (i mi by to wystarczyło), że to chropowaty i bardzo szorstki obraz o dopiero mającej się zawiązać przyjaźni pomiędzy zbrukanym, zepsutym gliniarzem a twardzielem, idealistą, który brudem dopiero nasiąknie. Są jeszcze piękne kobiety, zawsze prostytutki. Sporo przemocy, gangsterów, którzy wychowali się na jednej ulicy ze wspomnianym już gliniarzem i po prostu skończyli w innych zawodach, ale mijają się każdego dnia, spędzają razem czas i tolerują się, ba! pomagają sobie. Ordynarny, ale również fenomenalnie nakręcony, krwawy na wykończenie, ale bardzo czuły, gdy opowiada o męstwie i męskości oraz gdy próbuje nazwać (nieporadnie) uczucia. Zrealizowany został bardzo żywiołowo i nawiązuje formalnymi środkami do nowej fali. Jest bardzo spontaniczny, swobodny i taki sam w realizacji i montażu. Ten film żyje chemią i podejściem do tematu. Mocno są więc tutaj zarysowane relacje pomiędzy ludźmi, którzy stoją jak się okazuje na iluzorycznych barykadach po dwóch stronach ulicy. Beast Cops to również muzyka, która kapie jak ta woda z nieszczelnych rynien. Jest więc różna, słyszysz saksofon, ale też trochę elektroniki i sporo disco, wszystko się miesza, jak nastroje na ulicy, od melancholii i samotności, po alkoholowe upojenie i taniec nad ranem w klubie. Widzisz biedę i smutek, ale też dostrzegasz sporo humoru (znowu dzięki chemii pomiędzy postaciami). To film o „starym świecie” i „uczciwej zbrodni”, świeżym agresywnym narybku, ale też o gliniarzach, którzy w końcu będą musieli sobie przypomnieć po co noszą te odznaki i giwery. Beast Cops to pierwszorzędne aktorstwo i chociaż prym wiedzie tu Anthony Wong, to i przecież urodzony i wychowany w stanach Michael Wong wypadł doskonale. Aktorstwo bez tak częstej azjatyckiej nad ekspresji w filmach akcji to najmocniejszy element filmu. Naturalnie, gdy trzeba z werwą i pazurem.