Dzisiaj po raz pierwszy na 'Po napisach’ Agnieszka Melcer, uzależniona od kina, współprowadząca blog Opium. Razem z pasjonatami popkultury z nastawieniem na kino gatunkowe, Agnieszka na Opium zaraża pasją do dobrego filmu. Pamiętajcie również o fanpejdżu strony. Dzisiaj w cyklu ’Niedocenione’ autorka sięgnęła po trzy produkcje z roku 1998.
Ten brytyjski neo-noir ma wiele zalet – największą jest na pewno kreacja Clive’a Owena bo dzięki niej, zrobiło się o nim głośno. Owen gra Jacka, aspirującego pisarza, który z braku kasy zatrudnia się (z polecenia ojca przebywającego w Południowej Afryce) jako tytułowy krupier w jednym z londyńskich kasyn. Dość szybko okazuje się iż bohater ma do tego zawodu niezwykłą smykałkę, a światek hazardzistów staje się dla niego inspiracją do napisania pierwszej powieści. Narratorem w filmie jest właśnie Jack, a jego głos zza kadru niezwykle celnie i często dość cyniczne opisuje wydarzenia rozgrywające się na ekranie. Pisząc swoją książkę tworzy postać fikcyjnego krupiera, który z czasem staje się jego alter ego. Ten „drugi” powoli zaczyna przejmować osobowość pisarza. A może tak naprawdę aspirujący pisarz był tylko maską, którą zaadaptował na swoje potrzeby bohater? Jack nie jest święty – dość szybko łamie wszystkie zasady ustanowione przez kasyno. Jest także niezłym oportunistą, ale przede wszystkim zręcznym manipulatorem (jego dziewczyna nazywa go chodzącą tajemnicą, podczas kiedy on bez ogródek przyznaje, iż jest chodzącym fałszem).To postać, która hipnotyzuje i fascynuje prawie od samego początku bo raz: wciela się w nią mocno charyzmatyczny Clive Owen, a dwa: Krupier posiada wciągający i inteligentny scenariusz. Oglądając tego przystojnego Brytyjczyka zrobiło mi się trochę żal, że na tamtym etapie swojej kariery nie został Bondem. Co ciekawe, jego postać mocno kojarzyła mi się z Patrickiem Batemanem z American Psycho. W obu filmach obserwujemy kogoś, kto udaje i chowa swoją prawdziwą naturę pod pewną wymyśloną kreacją, jednocześnie dopuszczając nas widzów do swoich prawdziwych myśli i najskrytszych zamiarów. Krupier oprócz frapującego protagonisty jest także fajnym obrazem z pod znaku kina przekrętu – bo jest to drugi ważny wątek w tej produkcji, ale o tym wolę nie pisać bo frajda z seansu byłaby wtedy mniejsza.
Billboard (1998), reż. Łukasz Zadrzyński
Film Łukasza Zadrzyńskiego (do tej pory reżysera teledysków) zasługuje na szerszą uwagę z bardzo prostej przyczyny: to jedna z bardziej odważniejszych prób łączenia gatunków w kinie polskim. W dodatku gatunków, które w naszej kinematografii pojawiają się okropnie rzadko. Z jednej strony mamy tutaj niezłą satyrę na świat reklamy, a z drugiej odważny thriller często ocierający się o horror. W przypadku tego drugiego, Zadrzyński być może nawet inspirował się włoskimi dreszczowcami, gdyż momentami ogląda się to jak współczesne giallo w wersji nad Wisłą. Może nie jest to dzieło do końca udane, ponieważ nie wszystko w nim idealnie współgra, ale na pewno jest to tytuł mocno odstający (przez co bardzo intrygujący!). Główny bohater zostaje detektywem z przypadku, gdy tajemniczy klient jego agencji reklamowej żąda do swojego spotu pewnej modelki, o której słuch nagle zaginął. Misja Kuby (Rafał Maćkowiak tuż po świetnej roli w Gniewie) zaprowadzi go w szemrane zakątki Warszawy, gdzie przewodnikiem po dziwacznym półświatku będzie między innymi kloszard (Piotr Fronczewski w jednej z bardziej zaskakujących ról), a osobników, których tam napotka zaliczyć do normalnych raczej się nie da (jednym z nich jest Żyła, grany przez Pawła Kukiza, na ekranie wypadający zaskakująco naturalnie, czego nie da się powiedzieć o Justynie Steczkowskiej). Billboard porusza tematykę snuff movies gdzieś na rok przed 8 mm – tak więc można śmiało napisać, iż byliśmy pierwsi w babraniu się w zagadnieniach do tej pory zazwyczaj kojarzonych z kinem raczej niszowym. Najsmutniejsze jest jednak to, że Zadrzyński już nigdy potem nic nie nakręcił, a szkoda bo bardzo jestem ciekawa jakby jeszcze namieszał w polskim światku filmowym. Na koniec warto wspomnieć, iż ścieżka dźwiękowa jak na ówczesne krajowe warunki była kompilacją bardzo unikalnych utworów (na trackliście jest między innymi Haunted When the Minutes Drag szesnaście lat przed ponownym zaistnieniem w The Guest Wingarda)
Oczy Węża (1998), reż. Brian De Palma
Brian De Palma podobno kiedyś powiedział, iż kamera kłamie 24 klatki na sekundę i w wielkim skrócie właśnie o tym jest ten film. Oczy Węża w momencie premiery uznane zostały za sromotną porażkę. Wielu krytyków zarzuciło reżyserowi naciąganą intrygę i przegięte aktorstwo (Nicolas Cage i tak dopiero się tu rozgrzewał!), zarzut który na upartego można przyczepić do wielu jego filmów. Ocenianie tego obrazu w takich kategoriach jest zatem nieco chybione. U De Palmy od solidnej fabuły zawsze ważniejszy był suspens, zabawa w kino i tego tej produkcji nie brakuje. Oczy Węża od strony formalno-technicznej są ciekawym eksperymentem i udanym popisem charakterystycznych dla tego twórcy realizatorskich sztuczek. Tak naprawdę to film, który powinno oglądać się dla formy, a nie treści. I nie chodzi tu o stylistyczny przerost, ale o treść ukrytą w obrazach. Wszystko rozgrywa się tutaj niemalże w czasie rzeczywistym i oglądamy te same zdarzenia z kilku punktów widzenia, za każdym razem dowiadując się czegoś nowego o intrydze. Kamera jest tu centralnym bohaterem, gdyż wnika tam, gdzie reszta obsady nie może – widzi wszystko niczym sam Bóg. I przy okazji robi za narzędzie eksploatowane na wszelkie sposoby przez reżysera (De Palma stosuje między innymi długie ujęcia i liczne zabawy perspektywą). Jednym z ciekawszych zabiegów jest także odkrycie winnego nie w finale, ale już w pierwszej połowie filmu. Reżysera nie interesuje cały proces poszukiwań sprawcy i zabawa w detektywa, woli skupić się na tym jak manipulacja i zdrada wpłynie na wzajemne relacje zamieszanych w cały ten ambaras postaci. Oczy Węża to przede wszystkim film o moralnym upadku, korupcji i finał miał być tam iście biblijny (ogromna fala będąca „boską karą” zalewa wszystko i topi głównego grzesznika) jednak studio uznało, że będzie to niedorzeczne. Krytycy i tak uznali, iż film jest „niedorzeczny”, co dla mnie jest w tym przypadku akurat zaletą a nie wadą. Oczy Węża to wyśmienite guilty pleasure – owszem przekombinowane, ale także pełne napięcia, z efekciarskimi realizatorskimi popisami i cudnie szarżującym aktorsko Nicolasem Cage’m.