Przełom lat 60. i 70. to rewolucja seksualna, upowszechnienie środków antykoncepcyjnych, leków przeciwbólowych dla kobiet, których ciąża przebiegała z powikłaniami, również talidomidu, którego efektem zostało dotkniętych 15.000 ludzkich płodów. Kilka tysięcy osób żyje do dziś z ciężkimi deformacjami. To właśnie te wydarzenia stały się podstawą pod nakręcony w 1974 roku A jednak żyje, pierwszy horror Larry’ego Cohena, który na lęku oczekujących na dzieci rodziców zbudował swoją historię o niemowlaku mutancie. Skandale z mutagennymi farmaceutykami pomogły w wykreowaniu złowieszczej atmosfery, ale Larry Cohen, napiszę śmiało, wizjoner, stworzył oprócz tego horror przede wszystkim nietuzinkowy.
Lubię myśleć, że A jednak żyje ma w sobie silne echa Dziecka Rosemary. Jednak tak jak Dziecko się kończy, tak A jednak żyje zaczyna mając sobie za nic satanistyczny podkład i przeciągając rodzicielskie lęki wprost przez makabryczne, krzywe zwierciadło.
Franka i Lenore Daviesów poznajemy przy pierwszych bólach przedporodowych kobiety, jeszcze w domowym zaciszu. Spokojnie przygotowują się do wyjazdu do szpitala. Jeszcze spojrzenie na świeżo odmalowany pokój dziecięcy i w drogę. To ma być ich drugie dziecko. Pierwsze, nastoletni chłopak, okaz zdrowia, zostaje na czas porodu u przyjaciela rodziny.
Już od początku widoczny jest kunszt Larry’ego Cohen, który swoje groteskowe pomysły wizualizuje z gracją. Robi to niespiesznie, a atmosferę podsyca doskonały muzyczny wstęp Bernarda Herrmanna, zmarłego rok później kompozytora, autora ścieżek dźwiękowych do Obywatela Kane’a, Psychozy, Taksówkarza i kilkudziesięciu innych głośnych tytułów. Trzeba przyznać, że Cohen, filmowy maverick, miał nie lada szczęście przy angażu kompozytora. Muzyka Hermanna stanowi więc potrzebne tło dla krwawych wydarzeń i tej jednej szczególnej sceny, po której rozpoczyna się właściwa akcja filmu. Frank Davies wpatrzony w czekające w sali przejściowej niemowlaki odrywa na chwilę wzrok i dostrzega zakrwawionego sanitariusza wybiegającego z oddziału porodowego, gdzie właśnie rodzi jego żona. Kolejne obrazki są nie mniej niepokojące, bo sala wygląda jak miejsce rzeźni, a nie przestrzeń, w której szczęśliwa matka powinna tulić swoją pociechę. Personel w liczbie kilku osób leży pokotem na podłodze z ranami a na tym tle wyczerpana Lenore, wciąż na swoim miejscu. Krwiożerczy noworodek zbiegł. Policja rozpoczyna obławę, a dziennikarze nie odstępują na krok zdruzgotanej wydarzeniami rodziny.
Jakiż to szalony pomysł wykiełkował w głowie Larry’ego Cohena, scenarzysty, reżysera i producenta obrazu? Przy skromnych nakładach, ze swoim budżetem pół miliona dolarów, wykreował świat (a ostatecznie całą trylogię) pełen realnego niepokoju, z fabułą celującą wszak w horror, ale przecież o podłożu psychologicznych traum związanych z poczęciem dzieci z niedorozwojem, czy z pewnym stopniem niepełnosprawności. Odważne więc stawia pytania twórca (dla co niektórych z pewnością obraźliwe). Czy takie dziecko ma prawo żyć, czy może należy je unicestwić? Niezwykle dramatyczną pozycję w tej kwestii zajmuje ojciec (bardzo dobrze zagrany przez Johna P. Ryana), który idzie dalej i stawia siebie samego w pozycji dr Frankensteina (już sam oryginalny tytuł nawiązuję do okrzyku, który w klasycznym filmie Frankenstein podniósł dr Henry).
Te i inne dylematy biegną równo z akcją, czyli kolejnymi miejscami, do których zmierza policja, a które mogą być przystankami, gdzie aktualnie grasuje bobas. Ten natomiast tak jak wyszedł z łona matki w iście spektakularnym stylu, tak w tym samym tonie kontynuuje swój żywot rozszarpując kolejne napotkane na swojej drodze osoby.
A jednak żyje nie jest przełomem w gatunku, nie atakuje widza nieokiełznaną brutalnością (film przybiera raczej płaszczyk dreszczowca, bo istotą seansu staje się to, że chcielibyśmy w końcu zobaczyć dzieciaka w pełnej krasie), ale jest pełną i doskonale zrealizowaną reżyserską wizją. Powstał skromny, ale sugestywny horror, który został wsparty przez talent wspomnianego kompozytora i solidny reżyserski warsztat Cohena, który zaczynał na małym budżecie w nurcie blaxploitation (Bone, Black Caesar, Hell up in Harlem). Pomogli też aktorzy, a na liście płac można znaleźć specjalistę od charakteryzacji, legendę, Ricka Bakera, który przy A jednak żyje zdobywał potrzebne szlify, które zaowocowały w późniejszym okresie twórczym statuetkami (dziewięć Oscarów) w tej dziedzinie za pracę przy filmach z różnych gatunków (od Amerykańskiego Wilkołaka w Londynie po Grubego i chudszego).
A jednak żyje do dzisiaj potrafi przyprawić o dreszcze osoby niekoniecznie w błogosławionym stanie (te szczególnie). Entuzjaści kina gatunku będą usatysfakcjonowani ciekawym konceptem, poważną realizacją, która nic sobie nie robiła z „niepoważnego” w gruncie rzeczy zamysłu, ale i z czarnego humoru, który udało się przemycić do kilku scen. Nie zestrzały się ani tematy, ani problematyka zawarta w grozie. Wciąż polecam.