Zamykam ten rok listą najlepszych filmów przeze mnie obejrzanych, a wyprodukowanych w 2018 roku. Data, którą filmowe studio opatrzyło dany obraz jest bardzo ważna, bo determinowała moje wybory. Nie sposób obejrzeć wszystkiego, ale kwestia daty była najważniejsza. Zdaję sobie jednocześnie sprawę, że niektórzy nie byli w stanie zaliczyć wszystkich tytułów z listy, bo niektóre z nich jeszcze się na naszym rynku w szerokiej dystrybucji nie znalazły. Bardzo możliwe, że inne nie ukażą się wcale, bo są tylko w obiegu festiwalowym! Nie przedłużając, to najlepsze według mnie filmy 2018 roku!
MIEJSCE 11
Fuga (2018), reż. Agnieszka Smoczyńska
Fantastyczny jest już sam zamysł powstania Fugi. Oto Gabriela Muskała, aktorka teatralna i filmowa popełniła scenariusz do drugiego filmu Pani Agnieszki i zagrała w nim główną rolę. Potwierdzając tym samym słowa: „jeżeli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam”, Muskała dała polskiej kinematografii niezwykle bolesną opowieść ze złożoną bohaterką i jednocześnie niezwykle przenikliwą historię. Fuga, według tego co przeczytacie wszędzie, opowiada o chorobie. Po dwóch latach nieobecności, do rodzinnego domu wraca Alicja, chociaż opuściła go jako Kinga. To inna osoba i do końca seansu będziemy żyć tylko w domysłach, co Kinga przez czas nieobecności robiła. Jednak to nie jej absencja leży u podstaw fabuły, a próba konfrontacji z rzeczywistością, która nijak pasuje do obecnej kobiety. Jej przypadłość, fuga dysocjacyjna to zaburzenie nerwicowe, które objawia się przez ucieczkę z nieprzyjemnej sytuacji, a skutkiem jest całkowita amnezja wsteczna. Wrócić można, ale czas z okresu fugi pozostanie zatarty, tak jak u głównej bohaterki filmu. Fuga to dramat niezwykle dopracowany. Scenariusz sprawia, że widz jest ciekawy rozwoju wypadków, a poczynania ekranowych bohaterów ogląda się jak przykład kina z dreszczem. Kto pęknie? Kto wybuchnie pod wpływem stresogennej sytuacji? Agnieszka Smoczyńska udowodniła, że potrafi pracować z trudnym tekstem i twardą ręką prowadzi opowieść do końca dla mnie możliwie najlepszego zakończenia tej historii, które trzeba tłumaczyć dosłownie tak jak tytuł z łaciny, bo przecież cały film jest opowieścią o ucieczce.
MIEJSCE 10
Destroyer (2018), reż. Karyn Kusama
Nie spodziewałem się, że Karyn Kusama uderzy w takie kino. Uderzy, bo przy takim tytule o słowie „wejdzie” nie może być mowy. Przypomnę, że reżyserka miała i potknięcia w postaci
Æon Flux,
Zabójczego ciała (chociaż podobno są fani tego ostatniego). Nakręciła niezłe
Girl Fight (do odświeżenia), zaskoczyła świetnym
Zaproszeniem. Każdy z tych przypadków to kino kontrolowane, zachowawcze, zamknięte na dalsze przeżywanie. Wymienione seanse kończą się, chwilę o nich rozmawiasz, wspominasz dłużej, ale nie przeżywasz. Przecież nawet
Zaproszenie, które było zwodnicze w swoim podejściu do gatunku, dało masę radości. Było jednak opowieścią skończoną, z niezłym wybuchem, który przyniósł ulgę i bohaterom i widzom.
Destroyer nie przynosi ulgi, wręcz przeciwnie…Najnowszy film Kusamy to dramat policyjny o niszczycielskich skutkach złej decyzji. Decyzji, która przyszła z brakiem pokory i pewną nonszalancją. Błędem było to, że jako niedoświadczona jeszcze policjantka, Erin Bell razem z partnerem Chrisem (Sebastian Stan) pracowała pod przykrywką. We dwójkę rozpracowywali gang, który trudni się zbrojnymi napadami. To groźna wataha wilków z nieobliczalnym Silasem na czele (Toby Kebbell). Ale to nie bandyci są tu problemem, a pokusa, która zatruwa umysł Erin, przejmuje kontrolę nad jej ciałem i duszą.
Destroyer to film bardzo bolesny, a świat jaki stworzono wokół bohaterki przypomina wyjałowione dusze bohaterów z
The Rover Davida Michoda, a i cały
Destroyer można przyrównać w gatunkowej barwie to kina Australijczyka, szczególnie do
Animal Kingdom. Karyn Kusama dołączyła do swojej filmografii najbardziej ambitny projekt, najbardziej złożony, zmuszający do refleksji, a jednak taki, który wciąż mieści się w ramach policyjnego thrillera. Brawo.
MIEJSCE 9
Kler (2018), reż. Wojciech Smarzowski
Smarzowski pokazał ludzką naturę kościoła, bardzo grzeszną, ale ludzką. Niepotrzebne jest według niego, i zgodzić się z nim muszę, to ciągłe narzucanie klerykałom świątobliwych szat. Dla mnie Kler okazał się doskonałą odtrutką na obraz księdza, który gdzieś tam podskórnie we mnie tkwił. Pokazał go jako mężczyznę słabego, takiego jak większość z nas, tylko w sutannie, ogarniętego jednak w nauczaniu ewangelii, przygotowanego przez seminarium do uprawiania swojego zawodu, niestety również pozostawionego najczęściej samemu sobie z licznymi problemami, które każdy człowiek posiada. Kler to przemyślana, wyjątkowa próba przybliżenia figury księdza ludziom, sprowadzenie go z ambony w szeregi owiec, ściągnięcie go w końcu z tego stopnia, na który tak usilnie wciąga go kościół i próba zmiany czegoś u hierarchów, czegokolwiek. Patologii nie da się wyplenić, gdy na górze wciąż znajdują ci, którzy sprawy wyciszają. Co ważne, nie można wyciszać również tam gdzie jednak jest szansa, że ksiądz jest niewinny. Innymi słowy, należy się uczciwość i równe traktowanie wszystkich i wszystkiego. Jak zawsze. Wysoka ocena wynika z wielu aspektów – z samej realizacji i pomysłu, ale także tego, co kino jako medium powinno robić i w tym przypadku to robi. Opowiada o czymś ważnym, daje szansę komuś na wyjście z cienia, zmienia widza. Mnie trochę zmieniło.
MIEJSCE 8
Siedzący słoń (2018), reż. Hu Bo
Siedzący słoń to blisko czterogodzinny film – krzyk. Krzyk niemy, pod wodą, z którym nikt nie jest w stanie nic zrobić. Pierwszy i ostatni film Hu Bo, który odebrał sobie życie na chwilę po ukończeniu filmu, przedstawia relację z jednego dnia na chińskiej prowincji. Jest to jednocześnie pewna ilustracja międzyludzkich stosunków, których ujście, w tym przypadku, kończy się zawsze w bólu. Zaczyna się od głupiego wypadku w liceum, który rozkręca spiralę beznamiętnej przemocy. Ale nawet to tragiczne wydarzenie nie jest w stanie zmienić losu przedstawionych bohaterów, choć teoretycznie można przecież sądzić, że „wybuch” powinien do czegoś doprowadzić. Nie tutaj, nie na chińskiej prowincji. Nie jest to film, który wzrusza, sprawi, że zaczniesz łkać, nie wydobędzie skrajnych emocji, bo gniewu w nim nie ma. Przypomina mi to raczej pogrzeb bez rodziny (tylko z tobą, widzu), na którym nie może być ani jednej łzy, ani jednego krzyku. Wiesz, że nic już nie zmieni sytuacji nieboszczyka. Możemy tylko obejrzeć film i docenić to, co mamy. Tamtej sytuacji nie zmienisz. Nie oszukuj się. Pesymistyczny do końca, gdzie nawet słowa jednej z postaci, która jest już o krok od wyjazdu: „Trzeba rozważyć różne opcje” – brzmią jak pośmiertne wyznanie reżysera.
MIEJSCE 7
Dziedzictwo (2018), reż. Ari Aster
Umiera najstarsza z rodu, matka i babcia. Z mowy pogrzebowej, którą wygłasza córka Annie (Toni Collette) dowiadujemy się, że zmarła nie była łatwym w obejściu człowiekiem. No, ale miłość córki do matki podobno istniała i trzeba wierzyć w te zapewnienia. Jednak pogrzeb nie tylko nie zamyka, ale i otwiera kolejny rozdział. Wstałbym i bił brawo na każdym festiwalu, na którym mógłbym zobaczyć
Dziedzictwo, fantastyczny debiut Ari Astera, który to na światowej filmowej mapie zapisał się do tej pory kilkoma krótkometrażówkami. A jednak dałem się trochę nabrać, bo oczekując horroru, po którym jak sądziłem z trwogi nie wyjdę z domu przez dobry tydzień, dostałem coś zupełnie innego. Dla mnie film Astera to przede wszystkim totalny, obłąkany freak show. Najchętniej porównałbym początek twórczej drogi amerykańskiego filmowca do pewnego etapu w azjatyckim horrorze (vide
Seeding a ghost z 1983 roku w reżyserii Chuana Yanga), gdzie jest strasznie, krwawo, ale też zabawnie. Natomiast elementów (a już na pewno pomysłów), które wychylają się zza kolejnych zakrętów jest tyle, że można by nimi obdzielić kilka tytułów. Jestem pełen uznania dla samego reżysera, że przekonał do swojej szalonej wizji producentów, studio, a idąc dalej Toni Collette – odtwórczynię głównej roli, dla której ten gatunek jest czymś nowym w wypracowanym przez nią emploi. Aktorka pokazała się od strony, której pewnie widzowie się nie spodziewali. Jej postać jest przerażająca, obłąkana, ale potrafi też być całkowicie normalna. To najlepszy kinematograficzny wybryk, zabawny, szurnięty, ale i fantastycznie napisany, z reżyserem, który z fantazją opowiada i strasznie i ironicznie, zawsze zajmująco i odważnie.
MIEJSCE 6
Płomienie (2018), reż. Chang-dong Lee
Poszlaki, które zatruwają umysł. Tak w skrócie można opisać
Płomienie, jeden z tych obrazów, które dają wiarę, że wciąż można. Można tworzyć oryginalnie bawiąc się schematami. W gruncie rzeczy to co
Płomienie robią z widzem, można porównać do podobnego stanu, który towarzyszył mi w trakcie seansu
Zaproszenia Karyn Kusamy. Ale tak jak Kusama obawiała się zapewne o spokój ducha widza i w końcu wystrzeliła oczyszczając atmosferę, tak Chang-dong Lee strzela, ale atmosfery za cholerę to nie oczyściło, wręcz odwrotnie.
Płomienie w reżyserii Chang-dong Lee prezentowane na Camerimage w ramach sekcji współczesnego kina światowego są śmiałe i odważne, bo nie podają łatwych rozwiązań. Każdy gest, kadr, nawet muzyka pomagają w snuciu podejrzeń, ale twardych dowodów wciąż nie ma. Oparty na krótkim opowiadaniu japońskiego pisarza Haruki Murakamiego
Barn Burning łapie się w schematy thrillera, ale nie oczekujcie żadnych klasycznych rozwiązań. Prowadzony w tempie powolnie wkręcającej się śruby wymaga cierpliwości, ale oferuje wiele. Oprócz oryginalnego scenariusza, pięknych zdjęć, świetnych audiowizualnych fragmentów,
Płomienie są historią – tajemnicą, którą bardzo chciałbyś rozwiązać.
MIEJSCE 5
Anihilacja (2018), reż. Alex Garland
Otóż Alex Garland, niegdyś pisarz science fiction, później scenarzysta (między innymi
28 Days Later,
Sunshine,
Dredd), od 2015 roku reżyser (
Ex Machina –
recenzja) bazując na szkielecie powieści Jeffa VanderMeera (
Unicestwienie –
recenzja) zrobił to, co można uczynić najlepszego dla literackiego pierwowzoru.
Anihilacja to doskonały przykład filmowej lektury uzupełniającej, wybitnego obrazu, który traktuje z szacunkiem powieść, gryzie temat inaczej, ale nigdy nie odwraca się od pisarza. Mogę pokusić się o stwierdzenie, że fani
Unicestwienia (ja jestem!)
Anihilację ocenią bardzo wysoką. Garland doskonale bowiem rozumie gatunek i wie jakich farb do niego użyć. Ale nie tylko! Sam materia przecież idealnie wpasował się w „tematykę” reżysera. Tak,
Anihilacja podnosi w paru punktach pytania z
Ex Machiny, a i tło jak najbardziej leży w obrębie jego zainteresowań. To przecież natura i człowiek w ciągłym z nią starciu wypełnia zarówno strefę X z kart powieści VanderMeera, jak i pejzaż kilku filmów według scenariusza Garlanda (w
Ex Machinie nowoczesna architektura co rusz walczyła o każdy metr z wszędobylską florą). Jednak dla reżysera (i Jeffa VanderMeera zapewne też, dlatego tak świetnie ta kooperacja wyszła) najważniejszy jest wciąż człowiek, jego jestestwo i dylematy względem własnego istnienia i natury penetrującej psychikę.
Anihilacja to przełom, bo mam wrażenie, że po raz pierwszy trudno będzie malkontentom użyć słów sztampa, klisza, kalka. Jasne, że Garland nie jest tu stuprocentowym wizjonerem, bo przecież posłużył się powieścią (dokonał paru zmian, także zmieniając motywy i poniekąd rozwinięcie opowieści), jednak to co dodał od siebie oraz rzut oka na poprzednie dokonania twórcy powinny być dowodem pełnej autorskości.
Anihilacja jest przejmująca, groźna i nietypowa. Ma jednocześnie najlepszy filmowy finał (nie samo zakończenie, bo być może życzyłbym sobie innego), przy którym autentycznie wstrzymuje się oddech.
MIEJSCE 4
Mid90s (2018), reż. Jonah Hill
Najgorsze co można przeczytać o kinie niezależnym pokroju
Mid90s,
to, że jest o niczym. Jest o wszystkim co najważniejsze dla dzieciaka w tym wieku, a ponieważ zostało ujęte w sposób szczery, bez żerowania na nostalgii jest najlepszym co spotkało gatunek
coming-of-age w XXI wieku. Jonah Hill oddał się całkowicie swojemu projektowi, co widać na każdym etapie. Jako twórca scenariusza i reżyser, potraktował własny debiut bardzo osobiście i niezwykle czule, a jego
Mid90s to nie tylko pocztówka gdzieś ze środka lat 90., a opowieść o ulicy, na której znajdziesz więcej niż w podręcznikach. Nie da się w żaden sposób uciec myślami od innego debiutu, również wychodzącego z nurtu kina o dojrzewaniu. Ponad 20 lat temu kinowe ekrany rozsadził pocisk z grawerem
Kids. Wystrzelił go Larry Clark, a w komorę załadował scenarzysta Harmony Korine (podwójny debiut).
Kids był wywrotowy i niebezpieczny. Pokazywał co robią dzieciaki, które nie chodzą do szkoły. Jak spędzają czas wolny i jak kiedyś najpewniej poumierają.
Mid90s, chociaż nakręcone w tej samej stylistyce, przy środkach formalnych, które można uznać za artystyczną adorację debiutu Clark & Korine, stanowi jednak cieplejszą stronę tej samej opowieści. Główny bohater u Jonaha Hilla jest relatywnie bezpieczny i de facto ma wiele szczęścia, bo najgorsze co go może spotkać to płukanie żołądka, podbite oko, połamane ręce i nogi. Hej, to straszne, że dzieciak pije, pali, spędza cały czas na desce ze starszym towarzystwem, ale Jonah Hill stara się powiedzieć, że na ulicy można spotkać tyle samo drani co ludzi, którzy cię podniosą z ziemi, sprawią, że na chwilę zapomnisz o nieciekawej sytuacji w domu, nawet cię obronią.
MIEJSCE 3
Suspiria (2018), reż. Luca Guadagnino
Luca Guadagnino postanowił nie tyle odtworzyć na nowo fabułę, co zreinterpretować trylogię wykorzystując do tego kilka elementów z filmu Argento. Reżyser Tamtych dni, tamtych nocy (2017) poszerzył znaczenia Suspirii, rozciągnął makabreskę, rozsupłał worek z gore, który w kinowym mainstreamie w takim wydaniu gości rzadko, oddał hołd staremu artyście, wypuścił jego wiedźmy i dał im zatańczyć. Od pierwszych chwil na kolana potrafi rzucić imponująca praca kamery, opanowanie ruchu, ale i kadry stanowiące o źródle grozy. Otóż Suspiria to horror, który żyje nie tylko w szkole baletowej, ale i w każdym przedmiocie, otoczeniu i wokół niego. Nastrój niepokoju wzmaga łapany w obiektyw raz za razem róg kanapy, fragment krzesła, meblościanka, bo nadchodząca groza oddycha fragmentami życia swoich bohaterów, całym środowiskiem i tłem niezwykle ważnych wydarzeń. Na zewnątrz bowiem szaleje polityczna zawierucha, a akcja rozgrywa się w podzielonym na pół Berlinie w 1977 roku. Służby municypalne próbują opanować chaos, relacje telewizyjne donoszą o porwaniu samolotu Lufthansy „Landshut”, działania Frakcji Czerwonej Armii odbijają się rykoszetem od ścian zakleszczonego państwa, trafiają w ulicę i weryfikują nastroje na niej. Tło jednak, niezwykle wybuchowe, agresywne w swoich wyładowaniach nie może w pełni zakłócić rozgrywającego się na parkiecie aktu. Tutaj tancerki, co ironiczne, znajdują azyl pod matczynymi skrzydłami. Tam, gdzie Argento poskąpił nieco w temacie tańca, Guadagnino docisnął z ujściem tematu – tańcem jako pomostem, naturalnym, fizycznym językiem, ale i pewnym rytuałem przejścia, być może zaklęciem. Suspiria to perfekcyjnie zrealizowany film – dreszcz, niemal tak fizyczny, jak Opętanie (1981) Żuławskiego, tak artystyczny w niektórych sekwencjach, jak kino Tarkowskiego, w końcu bardzo wyrafinowany, otwarty dla interpretacji, rozwinięcia, rozmowy o nim, a przede wszystkim bardzo zachęcający do powtórnego z nim spotkania.
MIEJSCE 2
Mandy (2018), reż. Panos Cosmatos
Mandy to już nie jest tyko kino, to filmowa substancja psychodeliczna o właściwościach halucynogennych. Zażywasz ją w momencie wciśnięcia play, trwa dwie godziny i z pewnością do kilku godzin „po”. Jeżeli źle zaczyna Ci się wkręcać, należy przerwać. Dlatego zdecydowanie zalecam przed seansem Mandy poprzedni film Panosa Cosmatosa Po drugiej stronie czarnej tęczy. Debiut Cosmatosa był bardzo nietypowym thrillerem, diabelnie wciskającą się niewygodą. Był też bardzo określony pod względem tempa i stylistyki. Jeżeli Tęcza przypadła Ci do gustu, to jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że i Mandy zrobi pozytywne spustoszenie w twoich synapsach. Mandy swój świat, uwarunkowania, które kształtują bohaterów, przedstawia raczej w spojrzeniach, onirycznych filtrach i genialnym muzycznym podkładzie autorstwa nieodżałowanego Jóhanna Jóhannssona. Tutaj chodzi zawsze o formę i moment, w którym to widz musi wejść w klimat opowieści, stanąć w środku wydarzeń, tak jak wtedy, gdy Mandy spaceruje leśną ścieżką stopiona z czerwienią. Nawet revenge story, które przecież potrafi tu być dzikie i nieokiełznane (pojedynek na piły, dekapitacje, palenie), nie traci nic z wypracowanego autorskiego języka. Doskonale w tym wszystkim odnalazł się Nicolas Cage. Jest siewcą zniszczenia i śmierci, a przecież był czułym mężem, który rozmawiał z żoną o ulubionych planetach. Cage dał tej postaci wściekłość, smutek, żal i rozjuszony terror potrzebny bohaterowi, który szuka już tylko śmierci. Mandy to Alicja (a raczej Red) w krainie piekła, kino zemsty, wizualne szaleństwo (Mario Bava byłby kontent) ale i obraz, który osobiście kupuję w całości, bo wiem, z jakim filmowym dilerem mam tu do czynienia.
MIEJSCE 1
Faworyta (2018), reż. Giorgos Lanthimos
Chociaż
Faworyta rozgrywa się na królewskim dworze w XVIII wieku w Anglii, analogii do współcześnie rządzących nie trudno się doszukać. Ale to nie metafory i symbolika unosi obraz greckiego twórcy tak wysoko, a przede wszystkim historia, aktorzy, warstwa wizualna, od której wypada zacząć, bo przecież
Faworyta wygląda olśniewająco i imponująco. Robbie Ryan, operator tak wspaniale prezentujących się na ekranie filmów jak
Slow West, czy
American Honey (i wielu, wielu innych) poszedł śladami Johna Alcotta i jego pracy przy Kubrickowskim
Barry’m Londonie. Ryan również porzucił sztuczne oświetlenie, wykorzystał świece, ogień, w końcu przepych, skomponował ujęcia z imponującą precyzją przedstawiając splendor, ale i wiążącą się z nim groteskę. Jest jednocześnie
Faworyta obrazem najlżejszym w dorobku Lanthimosa, intryga jest jasna, postaci uprawiają doskonałą szermierkę słowną. Tną się całymi zdaniami, ranią, czasem przeprowadzają atak z flanki, bezpośrednio i przy użyciu osób postronnych. Zawsze mają jeden cel, dostąpić zaszczytu bycia przy schorowanej królowej, łaski przebywania w pięknych komnatach i rozkoszowania się perwersyjnymi, często dziecinnymi zabawami.
Faworyta jako rzecz bez mała zabawna, dostała fantastyczne dialogi i takich samych aktorów, którzy u Lanthimosa mogli odgrywać podwójną rolę, rzadko jako postaci pokazujące swoją prawdziwą twarz. „Gra” przebiega więc na kilku poziomach, od jawnej niechęci, przez podchody, przybieranie masek na życzenie, w ciągu jednej sekundy, tak, by udał się fortel, który może doprowadzić do upadku przeciwnika. Wyśmienicie więc w rolach mogło sprawdzić się aktorskie trio. Emma Stone jako Abigail to uosobienie podstępnej, sprytnej, czasem słodkiej modliszki. Lady Sarah, czyli Rachel Weisz jako cyniczna, twardo stąpająca po ziemi wojowniczka i Olivia Colman, która dała występ najpełniejszy, a królowej dała całe spektrum zachowań, od tyranii, przez miłość, strach i samotność. Chciałbym jeszcze wyróżnić Nicholasa Houlta, przywódcę opozycji, również kapitalnie rozgrywającego karty na królewskim dworze. Hoult jakby bawiąc się wręcz rolą dał pierwszorzędny popis i być może swój najlepszy do tej pory występ. Chociaż był na drugim planie, to lśnił tam wspaniale. Nie można zapomnieć, że satyra w połączeniu z ponurym przecież wydźwiękiem posłużyła reżyserowi do wykpienia monarszych stosunków, szydery z dworu (wspaniały fragment z pokracznym tańcem), zasad tam panujących. Jako obraz moralności, która nie chce wyjść z gabinetu krzywych luster
Faworyta dostarcza wielu emocji, a i fanów mrocznej odsłony Lanthimosa może zaskoczyć. Ostatnie sceny pokazują, że jakkolwiek blisko byś nie był króla, zawsze będziesz czyścił mu buty.