Wdowy Lyndy La Plante gościły już dwukrotnie w telewizji, w roku 1983 i 2002. Teraz przyszedł czas na film kinowy. W odróżnieniu od formatu telewizyjnego, gdzie scenariusz raczej nie odstępował znacząco od tekstu La Plante, tutaj zmiany są spore. Założenie fabularne się zgadza. Po nieudanym napadzie giną rabusie, a w ręce jednej z wdów wpada notatnik, w którym zapisane są plany kolejnego skoku. Kobieta wraz z pozostałymi wdowami postanawia działać według instrukcji zmarłego męża. Za nową wersję skryptu zabrała się Gillian Flynn, autorka znakomitego scenariusza do Gone Girl, a na fotelu reżysera zasiadł Steve McQueen, twórca Wstydu, Zniewolonego, Głodu, każdy z nich został doceniony przez krytyków i widzów. Wdowy to najbardziej „rozrywkowy” film w dotychczasowej filmografii Anglika. To thriller, dramat i akcja w jednym, ale i kino zawierające dużo ważkich dla współczesnego kina tematów.
Byłem przekonany, że Wdowy to pewniak, bo taki materiał (recenzja powieści) to samograj. Jednocześnie podchodziłem sceptycznie do zmiany miejsca akcji i czasów. Londyn lat 80. i środowisko prostytutek, alkoholików i gliniarzy na krawędzi zamieniono na współczesne Chicago. Już w trakcie seansu okazało się, że innej opcji nie było, bo przecież Steve McQueen, twórca kina zaangażowanego potrzebował tylko szkieletu, by przy okazji świetnej sensacji opowiedzieć o współczesnej Ameryce. Jednak klasa McQueena polega na tym, że w przypadku jego wersji Wdów na pierwszym planie mamy zawsze pełnokrwisty kryminał, opowieść z gruntu heist-movie, a tematy ważne dla reżysera przenikają na wskroś fabułę, uzupełniają ją. Tematem przewodnim jest tutaj silna kobieta i to jak wygryza figurę mężczyzny z ustanowionego przez kinematografię miejsca. Na popiołach swoich mężów wdowy muszą być jak mężczyźni, tak samo brutalne, szybkie, silne.

