Siedzący słoń to blisko czterogodzinny film – krzyk. Krzyk niemy, pod wodą, z którym nikt nie jest w stanie nic zrobić. Pierwszy i ostatni film Hu Bo, który odebrał sobie życie na chwilę po ukończeniu filmu, przedstawia relację z jednego dnia na chińskiej prowincji. Jest to jednocześnie pewna ilustracja międzyludzkich stosunków, których ujście, w tym przypadku, kończy się zawsze w bólu.
Zaczyna się od głupiego wypadku w liceum, który rozkręca spiralę beznamiętnej przemocy. Ale nawet to tragiczne wydarzenie nie jest w stanie zmienić losu przedstawionych bohaterów, choć teoretycznie można przecież sądzić, że „wybuch” powinien do czegoś doprowadzić. Nie tutaj, nie na chińskiej prowincji.
Obserwujemy więc jeden dzień z życia chłopaka, który postawił się szkolonymi łobuzowi. Jest też dziewczyna, która mieszka z matką, swoją przyszłą kopią zawieszoną w życiu pomiędzy dramatem a tragedią, kochankami a alkoholem. Jest i starszy mężczyzna. Mieszka ze swoimi dorosłymi dziećmi i wnuczką, śpi na balkonie i zaraz musi zmienić lokum na dom starców – „Musisz tato, bo nie ma tu dla ciebie miejsca”. I w końcu on, mężczyzna zagubiony pomiędzy romansami i stanami depresyjnymi, który choć ma więcej niż inni, to w sercu mniej niż wszyscy. Nienawidzi ludzi, świata, siebie. To starszy brat tego szkolnego łobuza. Przez cztery godziny będziemy mogli obserwować jak historie przenikają się w wydarzeniach, słowach, obrazach.


