Forrest Silva „Woody” Tucker żył naprawdę, a w konflikty z prawem wpadał od wieku nastoletniego. Osadzany w poprawczakach, w końcu w więzieniach, uciekał z tych przybytków 18 razy (23 ucieczki nie powiodły się tak jak Tucker zakładał). Na wolności najczęściej trudnił się napadami na banki, aż do później starości, której fragment opisują twórcy Gentlemana z rewolwerem.
„Takich filmów już się nie kręci” – to z pewnością przeczytacie najczęściej w recenzjach Gentlemana z rewolwerem. To prawda, bo wydaje się, że Robertowi Redfordowi, który przekroczył już 80 lat, wtórowała w tym przypadku realizacja filmu, tempo, ale i sam klimat, bardzo stylowy i elegancki. Dla aktora jest to podobno ostatni film, który w tym wydaniu smakuje jak najlepsze wino. Tak dobrze, że aż się wierzyć nie chce, że to może być ostatnia butelka tego wyśmienitego trunku.
Redford gra więc sędziwego już rabusia, napada na banki, czasem zostaje zatrzymany, odsiaduje wyroki, ale często też ucieka. I wraca do swojego procederu. Jest uzależniony od napadów, pościgów i ucieczek (w pewnym momencie, przy fragmentach „pamiętnika” Tuckera zostały wplecione fragmenty z Obławy z 1966 roku, w którym Redford gra również uciekiniera. To miły akcent). Musi to robić, bo jak sam mówi: „Ja nie robię tego, by zarabiać na życie, ja to robię, by żyć”. Trzeba w tym momencie zrozumieć, że niektórzy tak mają. Tak jak sierżant William James z Hurt Locker nie mógł wysiedzieć z rodziną w Stanach, bo coś go pchało do tych bomb w Afganistanie, tak samo Forrest Tucker nie może wytrzymać w oferowanym mu przez Jewel (Sissy Spacek) idyllicznym życiu. Oczywiście, tacy ludzie najchętniej chcieliby mieć to i to. Tucker chciałby więc w eleganckim stylu wciąż napadać na banki i wracać na farmę. Tak się niestety nie da i chyba sam bohater zdaje się to doskonale rozumieć.