Znaki to jeden z najinteligentniejszych filmów o naturze strachu, jakie dane mi było zobaczyć. Podczas gdy większość horrorów po prostu usiłuje nas przestraszyć, utwór M.Night Shyamalana stara się uczynić znacznie więcej: nie tylko bowiem mówi wiele na temat tego, czego się boimy, ale również bada pierwotne przyczyny strachu. To dzieło twórcy świadomego, iż pod płaszczyzną naszego codziennego, pozornie uporządkowanego i harmonijnego świata kryje się sfera obaw i niepokojów z nim związanych, którą usilnie staramy się wyrzucić poza obręb świadomości. To film kogoś, kto wie, że odrealnione lęki przed potworami i upiorami byłyby niczym, gdyby nie solidny fundament, który przygotowują dla nich strach, niepewność, cierpienie i niepowodzenia, jakich na co dzień doświadczamy.
Znaki rozpoczynają się w pogrążonym we wczesnoporannej ciszy domu rodziny Hessów, w sypialni, w której Graham (Mel Gibson) budzi się ze snu, z wyrazem niepokoju na twarzy. Co wywołało u niego to uczucie? Po chwili akcja, wraz głównym bohaterem, przenosi się na należące do Hessów pole kukurydzy, na którym wspomniany ojciec rodziny, wraz z dwójką swoich dzieci – Morganem i Bo (w tych rolach Rory Culkin i Abigail Breslin) i bratem Merillem (Joaquin Phoenix) odkrywają wycięty w zbożu z chirurgiczną precyzją piktogram. Sekwencja kończy się ujęciem z kamery powoli oddalającej się od bohaterów, ukazującym ich jako cztery ciemne punkty, niknące pośród wszechogarniającej, przepastnej przestrzeni.
Sytuacja ta mogłaby stanowić punkt wyjścia dla fabuły standardowego, wysokobudżetowego widowiska katastroficznego, z inwazją kosmitów na pierwszym planie. Shyamalan nie był jednak zainteresowany tworzeniem nowej Wojny Światów czy Dnia niepodległości. W istocie, film stanowi inteligentną odpowiedź na słabości tego typu spektakli. Zamiast ukazywania obszernych planów i inscenizowania krwawych bitew z obcymi, wolał skoncentrować się na dramacie jednej rodziny i klaustrofobii świata, w którym ona żyje. Opowieść o najeździe przybyszy z innej planety mogła swobodnie stać się wymówką dla spektakularnych efektów specjalnych – w Znakach staje się ona zaś pretekstem do rozważań nad naturą strachu i tym, co może stać się jego źródłem w każdym z nas.
Nie oznacza to jednak, iż utwór Shyamalana jest niespiesznym traktatem filozoficznym w stylu Tarkowskiego; to niezwykle błyskotliwie operujący tempem akcji film grozy, skonstruowany tak, by zamiast epatować przerażającymi czy odrażającymi wizjami, oddziaływać jak najsilniej na podświadomość widza. Owszem, fabuła dzieła, stanowiąca łańcuch coraz bardziej niepokojących sytuacji i zdarzeń nieuchronnie prowadzi do konfrontacji ze wspomnianymi kosmitami. Zamiast jednak udać się w pogoń za pędzącą w oszalałym tempie akcją, Znaki podążają w zupełnie innym kierunku: za swoimi bohaterami i ich rozterkami, w głąb ich świata, aż do najciemniejszych zakamarków ich dusz.
Choć możliwość ataku ze strony obcych „służy” hinduskiemu reżyserowi, wyzwalając w widzu lęk oraz pełne napięcia wyczekiwanie, a także popychając fabułę na właściwe tory, nie leży ona w istocie w centrum jego zainteresowań. To, co kluczowe bowiem ma miejsce poza (czy raczej – przed) zasadniczym biegiem przedstawianych wydarzeń i ukazane zostaje w retrospekcjach. To tragiczna śmierć żony Grahama w wypadku samochodowym, która poważnie zachwiała życiem duchowym mężczyzny (bohater był wcześniej ewangelickim pastorem, na skutek tego wydarzenia zaś porzucił Kościół). Umiejscowienie rzeczonej tragedii na osi czasu fabuły dzieła jest nieprzypadkowe: pół roku to okres wystarczająco długi, by rodzina zdążyła się już otrząsnąć po stracie i starać na nowo żyć „normalnie”, a zarazem wystarczająco krótki, by wewnętrzne „demony”, które narodziły się owego feralnego dnia, wciąż nawiedzały bliskich zmarłej. W pewnym ujęciu, kolejne przedstawione w Znakach wydarzenia stanowią rozprawę bohaterów z owymi demonami właśnie.
Wspomnienie i ponure dziedzictwo owej tragedii towarzyszy zarówno nam, jak i bohaterom utworu przez cały seans. W jakimś sensie, jest ono w każdym ukazanym niepokojącym wydarzeniu, we wszystkich chwilach przepełnionych lękiem i niepewnością, w których destrukcyjne emocje przejmują kontrolę nad myślami i działaniami rodziny Hessów. Jest obecne w kolejnych, coraz bardziej przerażających doniesieniach medialnych. I w znakach utworzonych w zbożu, jakie odnajdują domownicy. Ujawnia się w relacjach Grahama z synem, które – co łatwo odczuć – nie były idealne już wcześniej, wspomniane wydarzenie zaś jedynie pogłębiło ów problem. Daje o sobie znać tym mocniej, im bardziej niepokojące i trudne stają się obecne doświadczenia rodziny. W znacznej mierze wspomniany atak kosmitów, nawet, jeśli w końcu następuje, jest w filmie wydarzeniem umownym, jedynie odbiciem tamtej tragedii, symbolem owej przerażającej siły, która zupełnie niespodziewanie przybywa z zewnątrz, by na zawsze odmienić szczęśliwe, harmonijne życie bliskich sobie ludzi.
Jednym z kluczy do sukcesu filmu jest brak pośpiechu. Niczym William Friedkin w Egzorcyście czy Stanley Kubrick w Lśnieniu, Shyamalan buduje napięcie spokojnie i pieczołowicie, krok po kroku przygotowując nas na nadejście nieuchronnego. Podobnie jak we wspomnianych utworach również, fundamentalne znaczenie ma lokalizacja wydarzeń. Jest tu stary dom w wiktoriańskim stylu, są zabudowania gospodarcze i szumiące łany zbóż wszędzie wokół. Farma zdaje się wyspą pośród oceanu pól uprawnych i łąk, oddaloną dziesiątki kilometrów od najbliższych dużych skupisk ludzkich. Wnętrze domu Hessów nienachalnie wspomaga zbudowany z mistrzowską precyzją i ponadprzeciętnym polotem klimat. Jego wizja daleka jest od obrazu stereotypowego budynku z bardziej „zwyczajnych” filmów grozy. Jest ciepłe i przytulne, a pokoje – niewielkie i kameralne. Twórca Szóstego zmysłu z pełnym artystycznym zdecydowaniem „zamyka” nas w czterech ścianach budynku razem z jego domownikami, opuszczając go jedynie z rzadka. Zarazem jednak, kiedy już to czyni, pozwala nam poczuć niepokój i grozę, jakie ze świata zewnętrznego wdzierają się do życia bohaterów. Swoistą reprezentację tych uczuć stanowią w Znakach wspomniane pola kukurydzy. Mniej więcej w połowie seansu pojawia się fenomenalna, kręcona pośród ciemności nocnych sekwencja, w której coraz bardziej zaniepokojony kolejnymi dziwnymi wydarzeniami, przywołany nerwowym szczekaniem psów Graham, odkrywa wśród łanów zbóż kolejny piktogram. Geniusz sceny kryje się w tym, jak została skomponowana pod względem wizualnym i dźwiękowym: pośród całkowitej ciszy nawet najbardziej niepozorne odgłosy w zaroślach wywołują w odbiorcy szczególne wrażenie, znakomity operator Tak Fujimoto zaś, niezwykle umiejętnie przeplata skrajnie klaustrofobiczne ujęcia przedzierającego się przez gąszcz bohatera z obszernymi wizjami opustoszałej przestrzeni pól, do której Hess adresuje swe coraz bardziej nerwowe i niepewne nawoływania.
Popularna mądrość głosi, że tym, co przede wszystkim przyciąga nas do kina, jest fabuła utworu. W wypadku Znaków stwierdzenie to okazuje się być odległe od prawdy. Treścią filmu Shyamalana jest jego klimat. Dzieło jest znakomitym dowodem na to, jak niewiele potrzeba utalentowanemu twórcy, by wywołać w widzu niepokój, wprowadzić go w stan pełnego napięcia oczekiwania. W istocie, już pierwsze ujęcia wywołują w nas nieodparte wrażenie, że rzeczywistość rodziny Hessów wypełniona jest lękiem i trwogą, nawet jeśli jeszcze nawet nie domyślamy się, dlaczego tak jest. A jednak wyczuwamy to nieomylnie, jedynie na podstawie tego, w jaki sposób hinduski reżyser ukazuje nam świat swoich bohaterów, pozwalając nam wniknąć w jego ciemną atmosferę w trakcie zaledwie kilku krótkich początkowych scen.
Na przełomie lat 90. i 2000. nie było w Hollywood nikogo, kto mógłby równać się z M Night Shyamalanem w dziedzinie pieczołowitego, błyskotliwego budowania atmosfery grozy. Jego ówczesne filmy to misterne konstrukcje, uformowane z zajmujących pod względem emocjonalnym portretów postaci oraz ponurej duchowości świata przedstawionego. W Znakach artysta ten osiągnął prawdziwe mistrzostwo w obydwu wspomnianych aspektach. Szczególną uwagę zwraca tu wykorzystanie krajobrazu i na pozór mało znaczących, „codziennych” elementów życia rodziny Hessów. Niepokój kryje się tu dosłownie wszędzie: w nagłym, niewytłumaczalnym ujadaniu psów, w odgłosach wietrznych dzwonków zawieszonych na werandzie, w odbiciu na krystalicznej płaszczyźnie kuchennego noża, w ciszy obejścia domu, gdy zapada wieczór, w dziwnej melodii wiatru nad polami… Obserwując, jak umiejętnie Shyamalan operuje dźwiękiem (czy bardzo często – jego brakiem), jak błyskotliwie odnajduje niepokój w pozornie zwyczajnym, często statycznym obrazie, doceniamy unikatowość Znaków, ich odmienność w kontekście tak wielu współczesnych filmów przeładowanych hałaśliwą akcją i efektami specjalnymi.
Wspomniałem o umowności fabuły filmu. Nie trzeba długo się zastanawiać, by kolejne przedstawiane tu wydarzenia budziły w nas coraz więcej całkiem zasadnych, fundamentalnych pytań dotyczących ich logiki. Shyamalan nie pozwala nam się jednak nad tym zastanawiać. Emocjonalna intensywność, jaką Znaki osiągają w swym punkcie kulminacyjnym – sekwencji ostatecznego ataku obcych oraz sceny kolacji tuż przed nim, w której wszystkie trudne uczucia, jakie narastały w rodzinie od czasu tragedii zostają uwolnione – jest rzadko spotykana w mainstreamowym kinie. Poprzez „zamknięcie” widza w czterech ścianach niewielkiego domu wraz z rodziną Hessów i „skazanie” go na nieustanne obserwowanie świata z perspektywy bohaterów, twórcy osiągają szczególny efekt współuczestniczenia odbiorcy w losach przedstawianych postaci i współodczuwania w ich emocjach.
Podobnie jak wcześniejszy Szósty zmysł, Znaki kończą się charakterystycznym dla wczesnego etapu kariery Shyamalana finałem, który stanowi gwałtowny zwrot akcji, będący zarazem wyjaśnieniem wszystkich wątków poruszonych wcześniej w filmie. W omawianym dziele jest on nierozerwalnie związany z motywem wiary i przemiany duchowej, dotyczącej przede wszystkim ojca rodziny – Grahama. To jego właśnie tragedia sprzed pół roku odmieniła najbardziej – z pełnego mentalnej siły i wiary w metafizykę człowieka, ewoluował on w stronę goryczy i sceptycyzmu („Tam na górze nikt na nas nie patrzy, nikt się nami nie opiekuje. Jesteśmy zdani wyłącznie na siebie.”). Hinduski reżyser, niczym dawni mistrzowie kina grozy, nie zadowala się samym przerażaniem i tworzeniem mrocznego nastroju, lecz podąża ze swym bohaterem jak najdalej jest w stanie, ku najciemniejszym zakamarkom jego duszy. Ta eksploracja przynosi czasem niezwykle frapujące skutki, jak choćby wspomniana, znakomicie zagrana scena kolacji przed atakiem, gdy doprowadzony do ostateczności Graham krzyczy: „Nie zmarnuję już ani jednej chwili swojego życia na modlitwę”. Ta sfera dzieła jednak nie przekonuje w pełni; czy to z powodu nazbyt komercyjnej płaszczyzny fabularnej (najazd kosmitów), czy też przesadnie transparentnej natury niektórych scen (przede wszystkim rozmowa byłego duchownego z bratem o cudach i przypadkach), metamorfoza Hessa nie jest odczuwalna tak głęboko i dojmująco, jak być powinna. To aspekt filmu, w którym ujawnia on bodaj największe ambicje artystyczne, ale i, paradoksalnie, jedyna, w którym nie odnosi pełnego sukcesu.
Na początku XXI wieku filmy M. Night Shyamalana stanowiły swego rodzaju objawienie. Tak duże, w istocie, iż reżyser ten zaczął być rutynowo niemal przyrównywany do legendarnego mistrza kinowego suspensu – Alfreda Hitchcocka. Charakterystyczny styl twórczy – wysuwająca się na pierwszy plan dzieła atmosfera, będący nieomal jednym z głównych bohaterów utworu, rola natury, lokalizacji, krajobrazu, głębokie emocje i ważne tematy kryjące się pod komercyjną „powierzchnią”, wreszcie epizodyczne występy we własnych filmach, uczyniły z jego twórczości szczególnie jasny punkt na mapie ówczesnego filmowego mainstreamu. Do głębi uczuciowa, zaskakująco subtelna opowieść o duchach – Szósty zmysł, najoryginalniejszy ze wszystkich filmów o superbohaterach – Niezwyciężony, omawiane Znaki, wreszcie przewrotna Osada, ukrywająca się pod płaszczem horroru finezyjna antyutopia; każdy z tych filmów okazał się artystycznym „strzałem w dziesiątkę”. Shyamalan, w pewnym sensie twórca wówczas głęboko „freudowski”, jak nikt inny potrafił opowiadać o obawach i lękach, które kryją się głęboko w naszej podświadomości. Jego utwory charakteryzowały się szczególną pewnością siebie, która pozwalała im wychodzić obronną ręką z sytuacji, w których mniej utalentowany filmowiec poniósłby klęskę. Finałowa sekwencja ataku obcych w Znakach niemal ociera się o groteskowość i niezamierzony efekt komiczny, a jednak, dzięki rewelacyjnej ścieżce dźwiękowej autorstwa Jamesa Newtona Howarda i właśnie owej twórczej swobodzie, niezachwianej pewności siebie zamiast konsternować widza, okazuje się dla niego wręcz porywająca.
Jednak porażka komercyjna Osady odebrała M.Night Shyamalanowi owo zdecydowanie. To, co nastąpiło w późniejszych latach to seria coraz mniej udanych filmów o zdecydowanie mniej artystycznie ambitnym charakterze. Fantastyczna konwencja, charakterystyczny styl i, paradoksalnie, początkowe spektakularne sukcesy, wpędziły reżysera w twórczą pułapkę; ostatnie lata to – mniej lub bardziej udane – próby wydostania się z niej. Najnowszy Split z 2016 r. to udane dzieło, które przypomina, iż artysta nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i coraz lepiej udaje mu się odnaleźć w świecie współczesnego kina. Zatracił jednak przy tym, jak się wydaje, własny filmowy styl i język; jego utwory wciąż potrafią pozytywnie zaskakiwać, lecz ów niepowtarzalny klimat utraciły już najprawdopodobniej bezpowrotnie.
Gdy myślę o Znakach dziś, moje pierwsze skojarzenia biegną w kierunku widoku za oknami domu Hessów: scenerii nieprzejrzystej i milczącej, zanurzonej w mglistej poświacie zapadającego zmroku. Wiatr, który przybywa znad pól, wybrzmiewa osobliwą melodią, a statyczny obraz kołyszących się pod jego wpływem łanów zbóż nie przynosi spokoju i ukojenia.
Jedną z najdoskonalszych scen filmu niezwykle łatwo jest pominąć: to zaledwie kilka krótkich, niepozornych ujęć przedstawiających Merilla Hessa idącego w kierunku domu, na krótko przed sekwencjami finałowymi utworu. W pewnym momencie bohater zatrzymuje się, podnosi kamień i z wściekłością ciska go między zagony uprawianej kukurydzy. Po chwili na jego twarzy maluje się już wyraz wszechogarniającej trwogi. Krajobraz przed jego oczami jest tak samo nieporuszony, jak kilka sekund wcześniej. Mężczyzna odwraca się i z wolna odchodzi; cisza szemrzącego w zaroślach wiatru nie udziela mu odpowiedzi, zagłuszona echem jego własnych myśli.