Długo nam kazał czekać Drew Goddard, twórca fantastycznego Domu w głębi lasu, pełnokrwistego horroru, ale i świadomej żonglerki schematami, odwołaniami, łamaniem konwencji. Dom w głębi lasu to była fantastyczna niespodzianka z roku 2012, małe objawienie dla gatunku, bo pokazywał, że nawet zajechane koncepcje można ożywić, wywrócić na lewą stronę i też będą śliczne. Po pracy nad scenariuszami do kolejnych blockbusterów (World War Z, Marsjanin), pomocy przy skryptach do Netflixowego Daredevila, Goddard powrócił do pełnego metrażu.
Urodzony w Nowym Meksyku filmowiec ściąga znowu od najlepszych. Sięga tym razem do sprawdzonego schematu z kilkoma podejrzanymi w jednym miejscu (vide całkiem świeża Nienawistna ósemka Tarantino, do której zresztą El Royale całkiem blisko z wielu innych powodów). Jednak Goddard ten jeden hotelik, którego specyficzne położenie na mapie łączy Kalifornię i Nevadę, wykorzystał do czegoś innego. Kryminał, przy bardzo efekciarskim skądinąd scenariuszu, to zwierciadło pewnych czasów, spowiedź dla Ameryki i jej grzechów z lat 60., a litania jest całkiem długa.
Oto jednej szczególnej nocy w hotelu pojawia się ksiądz, komiwojażer z odkurzaczami, laska, która chce zniszczyć świat, piosenkarka. Wszyscy w tej samej chwili. Hotel obsługuje jeden boy.
Źle się dzieje w El Royale to nic innego jak „źle się działo w Stanach Zjednoczonych”. Jest to więc przekrój czasów, tego o czym huczały media, dociskała kontrkultura. Mamy teorie spiskowe, afery podsłuchowe, podglądanych najsilniejszych w państwie, dzieci kwiaty w niemym pochodzie za swoimi kapłanami, zuchwałe napady na banki, segregacje rasowe i mniejszości, które próbują się przebić w show-biznesie, wywiady wojskowe, echa zamachów, podchodów, otruć, sfingowanych afer. Wszystko to w małym hoteliku, skąpane we krwi, ostatecznie przecież zniknie jak łzy na deszczu przykryte ogniem, trupami, urwanymi tropami, a przede wszystkim czasem.
Ale nie dziś. Nie u Goddarda, który brawurowo podlał wszystko klimatem z minionej epoki, ubarwił elegancką estetyką i radiowymi przebojami. Dodatkowo wykpił kilka rzeczy, jednak w momencie, gdy mogłem się uśmiechnąć (bo przecież i w czarną komedię umie Goddard), chichot urywał się, bo i dobry humor potrafi twórca uciąć co najmniej brutalnie.
El Royale jako neo-noir korzysta z ponurej spuścizny pewnego okresu i staje się festiwalem barwnych postaci, które jak ich własna ojczyzna mają coś do ukrycia, każdy z osobna nosi w sercu tajemnice, traumę, inne oblicze, które pokaże najszybciej w finale. Goddard wspaniale bawi się formą, daje aktorom świetne dialogi, opowiada, cofa się o kilka minut i pokazuje wydarzenia z innych perspektyw, uprawia retrospekcje, by pokazać genezę kilku przypadków. Ogląda się to doskonale, chociaż kilka monologów zbyt długo paruje na wolnym ogniu.