Znacie to pytanie zadawane dzieciom: „Kim chciałbyś zostać w przyszłości?”. Ja nie dość, że znam, to pamiętam jak na nie odpowiadałem będąc pacholęciem jeszcze, w czasach komuny. „Kosmonautą”. Nic z tego nie wyszło, bo przecież w gruncie rzeczy siedzę niedaleko Was, po drugiej stronie klawiatury. Jednak takie filmy jak Pierwszy człowiek pozwalają na chwilę wrócić do tych marzeń. Dzięki, kino!
Na pierwszy rzut oka Pierwszy człowiek jest „tylko” filmem biograficznym, książkowo nakręconym dramatem, w opinii co niektórych nawet nudnym. Ale fragment z życia Neila Armstronga jest w zasadzie okazją do opowiedzenia o czymś innym – o śmierci, która w najnowszym filmie Damiena Chazelle’a towarzyszy bohaterowi najczęściej. Już w trakcie seansu nie mogło opuścić mnie wrażenie, że Pierwszy człowiek ma wiele wspólnego z Linią życia Joela Schumachera. I tam, i tutaj człowiek stara się przekroczyć granicę, znaleźć się po nieznanej dotąd stronie, być odkrywcą narażając się niejednokrotnie. Śmierć jest zapisana w Pierwszym człowieku w wielu kadrach. Towarzyszy nam od samego początku, przy okazji najbardziej traumatycznych przeżyć państwa Armstrong, przez kolejne wypadki, przy testach, lotach próbnych przyjaciół Neila. Śmierć dotyka całe otoczenie Armstronga, a on sam jak ta ćma stara się dolecieć do światła. Nie da się bowiem ukryć, że perspektywa tego co najgorsze towarzyszyła rodzinie astronauty i innych oblatywaczy nieustannie, tak jak bohaterom wspomnianej Linii życia. Chazelle pokazał jak poukładany świat fizyków, również w osobie Armstronga, ze wszystkim swoimi obliczeniami, faktami, wykresami ma się nijak do czegoś tak ulotnego jak życie, przypadek.
Ryan Gosling świetnie wypadł w roli człowieka starającego się to wszystko zrozumieć, również śmierć. Jego Armstrong to spokojny, zrównoważony mężczyzna, który nigdy nie pozwoli sobie na porzucenie stoickiej postawy. A jednak emocje buzują. Podskórnie, w gestach, w pękniętym kieliszku, w końcu w spojrzeniu. Zupełnie inaczej wypadła Claire Foy jako żona Neila. Ona może sobie pozwolić na emocje. W pozornie idyllicznej atmosferze spokojnego osiedla na przedmieścia wraz z innymi żonami astronautów niejednokrotnie pęka pod naporem emocji. Wybitna kreacja.
Znamienne jest to, że Chazelle zrobił film „dla ludzi”, a nie dla astrofizyków. Nie ma tu zbyt wiele naukowego świergotu, a wszystko jest płynnie wplecione w tragizm chwili i tragizm czasów. Szkoda tylko, że nie został mocniej naznaczony czas wydarzeń, kosmiczny wyścig mocarstw, ujęty rzecz jasna wyraźnie, ale bez takiego wpływu na zachowania o jakich myślałem. Pierwszy człowiek potrafi wzruszyć człowieczeństwem, czyli ludźmi odkrywcami i tym, jak pokonujemy niemożliwe, ale również potężnym przeświadczeniem bohaterów w jak ważnym wydarzeniu uczestniczą. Każdy moment związany z ekspedycją był dla opisywanych postaci, filmowych bohaterów nowy. Tak jak i dla sprzętu, technologii, która po raz pierwszy znalazła się w kosmosie. Doświadczenie w kinie jest niebywałe, bo dzięki realizacji i operatorowi Linusowi Sandgrennowi nie dość, że znaleźliśmy się w centrum wydarzeń, to jeszcze byliśmy tak samo nieufni jak astronauci. Ja byłem. Nie wierzyłem w te nity, mocowania, śruby, które skwierczały i wydawały odgłosy, jakby śmierć chciała się na siłę przecisnąć przez mikroskopijne szpary.