Nie jestem fanem Jestem mordercą Macieja Pieprzycy. Więcej! Uważam, że był to zmarnowany potencjał dobrej historii. Bez emocji, żerujący na PRL-owskiej stylistyce (trzeba przyznać, że żerował dobrze), bez polotu, przeszarżowany. Co innego Kruk. Szepty słychać po zmroku. Mamy tu historię współczesną, ale trzymaną za gardło przez mroki przeszłości. Ta przeszłość rzuca cień na całą fabułę, determinuje działania głównego bohatera, napędza kolejne wydarzenia. Kruk to nazwisko gliniarza, głównego bohatera sześcioodcinkowego serialowego killera. To człowiek na granicy, nękany mrokami z dzieciństwa. Rozpada się, ze światem realnym trzymają go silne leki przeciwbólowe. Czekał do końca, by rozprawić się z przeszłością. Po 30 latach przyjeżdża na Podlasie w rodzinne strony, wchodzi w struktury tamtejszej policji i wkracza na drogę zemsty, bo zemsta jest tu wodą na młyn, paliwem i powietrzem.
To nie jest serial, który wygląda oszałamiająco, nie sili się też na spektakularne rozwiązania wizualne. Jest szary, telewizyjny. Jest przez to bardzo surowy. Co ciekawe, rzecz, na którą zwykle narzekam, tutaj stała się dla mnie nie tyle atutem, a raczej potrzebnym tłem zawieszonym w brudnym charakterze tej historii. Szepty słychać po zmroku ogląda się dla niewygodnej opowieści, klimatu, w końcu dopracowanego scenariusza, bezbłędnego aktorstwa oraz muzyki. Pierwsze skrzypce gra tu wspomniany policjant, Adam Kruk (doskonały Michał Żurawski), wtóruje mu Sławek (Cezary Łukaszewicz), tajemniczy partner, który ciągle stara się go nakierować na priorytet, czyli zemstę. Fantastyczny jest cały drugi plan z Mariuszem Jakusem na czele, który również gra policjanta (ten, niestety, literę prawa schował pomiędzy własne interesy). Całe najbliższe otoczenie komisariatu, biznesmenów, najbliższych związanych ze sprawą miesza się w kotle podejrzeń, zbrodni, braku zaufania, podchodów i zdrady. Nikt nie może być pewny swojej pozycji, a już na pewno nie, gdy Kruk wyciąga ze śmietnika stare grzechy. Klimat zła, który rozciąga się na cienie przeszłości potęguje muzyka (zespół Południce) i pogarszający się stan głównego bohatera (psychiczny i fizyczny, bo Kruk zaczyna grzebać za dokładnie i za głęboko).
Twórcy wiedzieli jak doskonale spreparowany skrypt mieli w swoich rękach i nie zmarnowali ani linijki. Świetne, naturalne dialogi, rozwijająca się tajemnica prowadzona na kilka wątków, drapieżna i niewygodna dla każdej z serialowych postaci zazębia się w ostatnim odcinku i pierwszorzędnie przeprowadzonym finale.
Fantastyczne jest to, jak twórcy poruszają się po schematach. Wykorzystują znane chwyty i dokonują sprytnej transformacji w oryginalne posunięcia. Wiedzą, że szybko zorientujesz się w ich zagrywkach. Wiedzą i wykorzystują ten fakt, by pokazać coś innego. Świadomość bowiem jest tu równie nęcąca, co jej brak.
Kruk. Szepty słychać po zmroku to od czasu Gliny Pasikowskiego najlepsza rzecz zrealizowana dla telewizji. Na elegancko wydanych dwóch płytach, oprócz sześciu odcinków, dostajemy krótki (za krótki) making of i zwiastuny produkcji.