Już samo zawiązanie akcji jest bardzo pretekstowe, bo chodzi przecież o to, żeby Myers mógł uciec i znowu siać grozę 31 października na osiedlu. Michael spędza 40. rok z rzędu w szpitalu dla obłąkanych. Jest tu eksponatem, okazem na wybiegu, który nieprzerwanie trwa w ciszy. Za chwilę ma być przeniesiony do miejsca o bardziej rygorystycznym podejściu do osadzonych. Właśnie w przededniu Halloween. Zbiega się to jednocześnie z wątkiem pary dziennikarzy śledczych, którzy podróżują tropami zbrodni sprzed lat, a wszystko dzieje się nieopodal miejsca zamieszkania Laurie Strode (Jamie Lee Curtis). Dużo zbiegów okoliczności, ale te przeważnie składały się na akcje naszych ukochanych horrorów z lat 80., prawda? Summa summarum Myers ucieka, a jego tropem podąża Laurie, która przez ostatnie 40 lat szykowała się na taką chwilę.
Nowy Halloween nie ma szans wskrzesić kinowej legendy Michaela Myersa. Nie ma też szans stać się filmem, o którym będzie się mówiło dłużej niż kilka weekendów. To tylko i wyłącznie (a może aż?) list miłosny do pewnego okresu w kinie grozy, gdy kręciło się inaczej, mniej efekciarsko. Pod tym względem Halloween trzyma się twardo schematów, hołduje im. Natomiast dla samych fanów „jedynki” będzie przykładem solidnego slashera. Dla mnie okazał się lekkim rozczarowaniem z kilkoma jasnymi punktami, głównie w osobie Myersa, Jamie lee Curtis w obsadzie, muzyce Johna Carpentera i dzięki finałowi. Cała reszta niestety gdzieś ginie, przeważnie pod ciężarem swoich dojrzałych bohaterów, tak jakby akcja została dopasowana do ich wieku, również pod względem tempa. To, co jest niekiedy tak urokliwie staromodne, okazało się miejscami nieznośnie stetryczałe.


