Niesamowite wręcz z jakim wyczuciem Sean Byrne przechodzi pomiędzy filmowymi nastrojami w swoim reżyserskim debiucie. I chociaż rozpoczyna przebitką z horroru, to przecież przeprowadza widzów przez mocny dramat z roztrzaskanym emocjonalnie bohaterem po to, by za chwil parę ponownie wprowadzić nas do najgorszego filmowego piekła. The Loved Ones to horror wybitny, który nie pozwoli zasnąć, ładuje emocjami, potrafi mocno uderzyć, w końcu powoduje, że jako widz już dawno nikomu tak mocno nie kibicowałem. Wprawdzie główny bohater żyje z ogromną traumą i wyraźnie sam chce się zbliżyć do albo nawet przekroczyć próg śmierci. Czyżby ktoś usłyszał jego wołanie? Ponurym żartem scenarzysty jest więc wtrącenie go w łapy rodziny świrusów, która prowadzi cykliczny rytuał ze swoim krwawym balem maturalnym.
The Loved Ones porusza schemat odrzuconej szarej myszki mszczącej się na chłopaku, który śmiał nie odwzajemnić uczucia. Nie tylko jednak atrakcyjna jest tu czysta eksploatacja, która wywodzi się przecież z dzikiej, australijskiej b-klasowej filmowej historii. Owszem, twórcy w sugestywny sposób lejąc ból pełnymi wiadrami uprawiają wyrazisty, ekranowy torture-porn, ale równie zajmująco przedstawiono tu obraz wyniszczającej traumy u człowieka, którego ból fizyczny już nie dotyczy. Okazuje się więc, że najciekawsze przychodzi od sylwetki głównego bohatera i tego jak wiarygodnie twórcy go nakreślili. Prawdziwe cierpienie przychodzi bowiem ze wspomnień, z jednego dramatycznego wydarzenia, więc na katusze można odpowiedzieć krzykiem, ale rzadko już płaczem.
Sean Byrne połączył furię z kina Roba Zombiego z wątkami z Teksańskiej masakry piłą mechaniczną i familią, która rozgrywa w domowym zaciszu swoją symfonię grozy. Ale to by było stanowczo za mało, by nazwać tytuł wybitny. Najważniejszy jest tu obraz głównego bohatera, młodego człowieka, który potrzebuje koszmaru, by narodzić się na nowo. Aspekt psychologicznego horroru, który rozgrywa się „poza” jest niezwykle ważny. W tym znaczeniu, chociaż to potworne i przerażające, ma szanse mu pomóc. Jemu i całemu otoczeniu. Terror już dawno w kinie nie był tak oczyszczający. Natomiast sam psychiczny rozłam i inscenizację tego, do czego prowadzi uraz, który trwa już zbyt długo i doprowadza tym samym jednostkę do samozniszczenia, pokazano na planie drugim, ale tego już zdradzać nie można.
Film jest brutalny, dociskający, bardzo kreatywny, bo kiedy wydaje się, że wszystkie karty zostały odkryte filmowcy potrafią skądś wyczarować kolejną talię. Na wysokości zadania stanęła szalona rodzinka – krwawy duet antagonistów odegrany przez Johna Brumptona i Robin McLeavy, ale większe wrażenie wywarł na mnie Xavier Samuel w roli ofiary. Przejmujący, nawet wzruszający w swoim gniewie na cały świat, stworzył bohatera, który chociaż chciałby w pewnym momencie umrzeć, to jednak trzyma się jakoś kurczowo przy życiu, ot, taka to już ludzka natura.
Wybitny, wytrącający widza ze zmęczenia, pełen emocji i napięcia, które rozgrywa się również na podłożu muzycznym i doskonale ilustruje zamęt, złość, rządzę, bunt, ale i bajzel w głowie. Ostatecznie to film, przy którym siedzisz na krawędzi, z akcjami, przy których szepczesz: „No, weź już wstań, nawet jeżeli jesteś przybity i związany. Przecież masz tyle siły i gniewu”.
Intensywny.
Czas trwania: 84 min
Gatunek: horror
Reżyseria: Sean Byrne
Scenariusz: Sean Byrne
Obsada: Xavier Samuel, Robin McLeavy, Victoria Thaine, Jessica McNamee, John Brumpton
Zdjęcia: Simon Chapman
Muzyka: Ollie Olsen