Niesamowite wręcz z jakim wyczuciem Sean Byrne przechodzi pomiędzy filmowymi nastrojami w swoim reżyserskim debiucie. I chociaż rozpoczyna przebitką z horroru, to przecież przeprowadza widzów przez mocny dramat z roztrzaskanym emocjonalnie bohaterem po to, by za chwil parę ponownie wprowadzić nas do najgorszego filmowego piekła. The Loved Ones to horror wybitny, który nie pozwoli zasnąć, ładuje emocjami, potrafi mocno uderzyć, w końcu powoduje, że jako widz już dawno nikomu tak mocno nie kibicowałem. Wprawdzie główny bohater żyje z ogromną traumą i wyraźnie sam chce się zbliżyć do albo nawet przekroczyć próg śmierci. Czyżby ktoś usłyszał jego wołanie? Ponurym żartem scenarzysty jest więc wtrącenie go w łapy rodziny świrusów, która prowadzi cykliczny rytuał ze swoim krwawym balem maturalnym.
The Loved Ones porusza schemat odrzuconej szarej myszki mszczącej się na chłopaku, który śmiał nie odwzajemnić uczucia. Nie tylko jednak atrakcyjna jest tu czysta eksploatacja, która wywodzi się przecież z dzikiej, australijskiej b-klasowej filmowej historii. Owszem, twórcy w sugestywny sposób lejąc ból pełnymi wiadrami uprawiają wyrazisty, ekranowy torture-porn, ale równie zajmująco przedstawiono tu obraz wyniszczającej traumy u człowieka, którego ból fizyczny już nie dotyczy. Okazuje się więc, że najciekawsze przychodzi od sylwetki głównego bohatera i tego jak wiarygodnie twórcy go nakreślili. Prawdziwe cierpienie przychodzi bowiem ze wspomnień, z jednego dramatycznego wydarzenia, więc na katusze można odpowiedzieć krzykiem, ale rzadko już płaczem.


