Czyżby druga cześć The Equalizer (Bez litości) była zwiastunem zmierzchu ekranowych fajterów w średnim wieku? Towarzyszyła mi wprawdzie przed premierą trudna do określenia obawa o kolejną odsłonę perypetii Roberta McCalla, ale postanowiłem cierpliwie czekać i profilaktycznie nie dmuchać w balon oczekiwań. A oczekiwania mam zawsze, jeżeli chodzi o akcyjniaka, który ma odwiedzić sale kinowe. Antoine Fuqua, reżyser niezwykle pracowity (wypuszcza filmy rokrocznie, a na plakacie każdego z nich wciąż widnieje „from the director of Training Day„, tego mu nie odbierzemy) nie sprostał założeniom, które dotyczą każdego kinowego sequela.
Owszem, Robert McCall (Denzel Washington) jest wciąż facetem stąd, dobrym samarytaninem, który z tą samą uwagą pochyla się nad losem pobitej dziewczyny, staruszka, który szuka wspomnień z czasów II wojny światowej, czy zabitej przyjaciółki – ostatniego ogniwa łączącego go ze światem żywych. Jakże osobliwe jest prowadzenie akcji w Bez litości 2 zrozumie tylko ten, kto zdecyduje się na seans lub poświęci chwilę na kolejne akapity.
Jest przez to The Equalizer 2 niezwykle męczący, nużący, gubi tempo, rozpoczyna wątki, które chociaż są zamknięte, to wszystkie w kilku minutowym epilogu. Jasne, że sceny akcji i choreografia są na miejscu i pierwszorzędnie ułożone. Oczywiście, że Washington doskonale wygląda w scenach akcji przecinając rozcinając delikwenta kredytową karta czy łamiąc palce, ręce, nogi. Nie można też nic zarzucić mu aktorsko, nie wypada, bo wciąż potrafi skupić na sobie uwagę, gdy mówi lub spojrzy. Ocena wynika z całego pomysłu na prowadzenie sequela, a raczej z kompletnego jego braku.
Mało satysfakcjonująca rozrywka. Jak ulubiony posiłek, do którego ktoś dodał przez pomyłkę szkodzące składniki.
Za seans dziękuję sieci kin
Czas trwania: 121 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Antoine Fuqua
Scenariusz: Richard Wenk, Michael Sloan, Richard Lindheim
Obsada: Denzel Washington, Pedro Pascal, Ashton Sanders, Orson Bean, Bill Pullman
Zdjęcia: Oliver Wood
Muzyka: Harry Gregson-Williams