Wszystkie filmowe tropy rozpoczynają się u Davida Roberta Mitchella, twórcy wyjątkowego horroru Coś za mną chodzi, od miłosnych wyznań skierowanych do mistrza suspensu Alfreda Hitchcocka i jego Okna na podwórze. Nie mamy tu jednak do czynienia z przykutym do wózka fotografem, a w pełni sprawnym, chociaż nieco zagubionym młodym mężczyzną. Sam (Andrew Garfield), zawieszony gdzieś pomiędzy angażami do kolejnych prac, spędza najwięcej czasu na podglądaniu lornetką sąsiedztwa. Bardzo bliskiego zresztą, bo krąg jego zainteresowań i perspektywa jest ograniczona. Ot, sąsiadka topless w średnim wieku zajmuje się swoimi papugami. W przerwie pomiędzy dojadaniem pizzy z zeszłego tygodnia, rozmową z matką i szybkim jej urywaniu „bo mam dużo pracy”, pojawia się w obiektywie lornetki kolejny cel, nowa sąsiadka Sarah (Riley Keough). Sam jest tak bardzo nią zaintrygowany, że inicjuje zapoznanie. Po pierwszym jakże udanym spotkaniu, bo spędzonym przy joincie i starym filmie, ma być następne i następne, kto wie co dalej. Ale do następnego nie dochodzi, bo po nowych sąsiadach ani śladu…
Sam rozpoczyna swoje dochodzenie. Tajemnice Silver Lake jako neo-noir nakręcony przy całym swoim powinowactwie z kryminałami Hitchcocka odnosi się do nich i akcją i tłem, plakatami oraz miejscami. Dość szybko podbiera jednak stylem z Briana De Palmy i jego szaleńczych wojaży tak fabularnych, jak i wizualnych (nawet muzyka ciągnie tu echa soundtracków z De Palmy). Jednak tajemnicza aura i śledztwo, które Sam rozpoczyna, nie są jakoś wyjątkowo energiczne, a raczej wytyczane kolejnymi przesłankami w jego filmowym śnieniu na jawie. Bardziej jest więc tak, że to sam bohater życzyłby sobie wzoru dochodzenia znanego z kina noir, niż ma to rzeczywiście miejsce…
Tajemnice Silver Lake to nie tylko wyraźny hołd dla starych mistrzów, ale głównie dla kina jako takiego, złotej ery Hollywood oraz dla B-klasowych pobratymców, potworów ze studia Universal i wielu innych. Hołd dla filmowych gwiazd, scen, miejsc jak Planetarium Griffitha z Buntownika bez powodu z Jamesem Deanem. To także miłość do popkultury, niezwykle szczera bez cienia fałszu, jakże bardziej świadoma i uzasadniona niż ta prezentowana przez Spielberga w Ready Player One, która z odniesień uczyniła śmietnik, z którego każdy może wyciągnąć smakołyk (zauważam to wyraźniej po czasie, tym bardziej, że i ja grzebałem na tym wysypisku i nieco mi teraz wstyd). Tutaj, w Silver Lake, przykłady są konkretne, dotyczą jednego bohatera i jednej linii wspomnień niezwykle mi bliskiej (założę się, że wybory filmowo muzyczne stanowią odzwierciedlenie gustu reżysera).
Samo „dochodzenie”, chociaż zaczyna się klasycznie, bo jest śledzenie i wiązanie faktów, szybko przechodzi w rytm paranoidalnego lęku współczesnego neurotyka. Kolejne obsesje pojawiają się lawinowo, dochodzą konspiracyjne tezy, przemożna wiara w podprogowe przekazy w każdym pikselu na wydrukowanej grafice na śniadaniowych płatkach, słowie w utworze muzycznym, czy spojrzeniu gwiazdy teleturnieju telewizyjnego. Sprawa zaginionej Sary leci więc na autopilocie, szybko opuszcza korytarze zbudowane przez klasyczny kryminał, a Sam wchodzi powoli w ten sam ton absurdu co Larry „Doc” Sportello w Inherent Vice. Kończymy kinem spod znaku Charliego Kaufmana i Spike’a Jonze’a.
Jest w tym sporo twórczej nonszalancji, która sprawdza się do pewnego momentu. Jest taka niezwykła scena w Tajemnicach Silver Lake, wydawało mi się, że kulminacyjna, niezwykle silna i wzruszająca. Tak jak i Sam, tak i ja zostałem postawiony pod ścianą słysząc słowa, które burzą całą miłość, historię szczeniackiego buntu i wiarę, że najwięksi artyści tworzą z serca. W takich momentach wypadałoby szybko przejść do zakończenia, a David Robert Mitchell kontynuował opowieść, ja natomiast już wiedziałem, że nic mocniejszego nie zobaczę…
Przez długi czas, naprawdę przez długi czas Tajemnice Silver Lake ma predyspozycje do tego, by być uznanym za najlepszy filmu roku. Troszkę szkoda.