Po okresie wojennym, w którym John Huston nakręcił kilka dokumentów na zlecenie armii, reżyser powrócił do fabuły i kontynuuje wątki, które rozpoczął przy okazji swojego debiutu, Sokoła Maltańskiego. Ponownie więc John Huston skupia się na ludzkiej naturze, pożądaniu i chciwości, a wszystko wokół materializmu, tutaj przedstawionego jako grzech główny.
Bohaterów jest trzech, ale na początku poznajemy tylko dwójkę z nich. Żebrzący na ulicy bezdomni naciągają na kilka groszy zamożnych przechodniów (jeden w postaci cameo Johna Hustona) w miasteczku Tampico. To Amerykanie Fred Dobbs (Humphrey Bogart) i Bob Curtin (Tim Holt), którym z wyglądu i wymalowanej na twarzach rezygnacji bardzo już blisko do Chaplinowskiego włóczęgi. Spędzają noc w noclegowni i tam przysłuchują się wspaniałej historii o złocie i bogactwie, które być może leży na wyciągnięcie ręki, tam w górach, na dnie strumienia, wystarczy wypłukać i schować do kieszeni. Autorem tych wspaniałych, pobudzających wyobraźnię do działania pieśni jest Howard (ojciec reżysera, Walter Huston, zdobywca statuetki Oscara za tę rolę). Wnet dobiera się ta trójka i wyruszają na poszukiwanie skarbu. Lecz nie podróż jest tu ważna czy sam proces wydobywania, a ludzka natura, która zmienia się wraz z przyrostem ilości kruszcu w sakiewkach.
John Huston kolejny raz wystawił charakter człowieka na próbę najwyższej wagi, bo za taką należy uznać zmierzające ku bohaterom bogactwo. Rzeczywiście złoto jest na wyciągnięcie ręki, a największą trudnością będzie utrzymanie go przy sobie. Nie da się inaczej pisać o filmie niż jako o „uniwersalnym” i „moralizatorskim”. Ta ostatnia filmowa cecha jako jedyna trąci tu co nieco myszką, ale w niczym nie obniża wartości filmu.
Skarb Sierra Madre to doskonałe kreacje aktorskie, każda z nich zasługuje na uwagę i zachęca do pochylenia się nad filmowym bohaterem od strony psychologii postaci. Tim Holt gra tu sponiewieranego przez los człowieka, który posiada jednak na tyle silny kręgosłup moralny, że potrafi dzielnie walczyć z gorączką złota. Przeciwieństwem jest Humphrey Bogart i jego Fred Dobbs, na którego przykładzie pokazano jak człowiek potrafi się zmienić, a w zasadzie to, że niektóre wydarzenia powodują przebudzenie się czegoś, co tak naprawdę drzemie głęboko w niektórych z nas. Według mnie Dobbs, który zaczął podejrzewać i oskarżać kompanów, gotów do najgorszych czynów, był taki zawsze. To właśnie złoto wydobyło na zewnątrz zło, które musiało w nim drzemać. Pozostał jeszcze Howard, stary wyga, starszy mężczyzna, który z niejednego pieca chleb jadł i jest dla dwójki żółtodziobów przewodnikiem, czasem rozjemcą. Jasne, że i on chciałby zarobić, jednak potrafi pogodzić się ze wszystkim i cieszyć się choćby ze słonecznych promieni, ciepłej strawy, a poszukiwanie złota, mam wrażenie, traktuje jako sport.
Fortuna kołem się toczy to pierwsze co przychodzi do głowy po seansie i jeszcze to, że najgorsze rzeczy mogą pojawić się znienacka, w chwili gdy wracasz z tarczą, albo raczej wydaje ci się, że tak jest. W tym wyrazie Skarb Sierra Madre jest niezwykle gorzki i żałować tylko można, że producenci ostatecznie stępili nieco obraz i ograniczyli ekranową przemoc. A ta przychodzi tam, gdzie się spodziewasz, jednak nawet wtedy wypada gorzko, a mnie najwyraźniej zasmucił los człowieka, nawet jeżeli na nią zasłużył.
Ponadczasowy.