Mandy to już nie jest tyko kino, to filmowa substancja psychodeliczna o właściwościach halucynogennych. Zażywasz ją w momencie wciśnięcia play, trwa dwie godziny i z pewnością do kilku godzin „po”. Jeżeli źle zaczyna Ci się wkręcać, należy przerwać. Dlatego zdecydowanie zalecam przed seansem Mandy poprzedni film Panosa Cosmatosa Po drugiej stronie czarnej tęczy. Debiut Cosmatosa był bardzo nietypowym thrillerem, diabelnie wciskającą się niewygodą. Był też bardzo określony pod względem tempa i stylistyki. Jeżeli Tęcza przypadła Ci do gustu, to jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że i Mandy zrobi pozytywne spustoszenie w twoich synapsach.
Rozpoczyna się lepiej niż można było sobie życzyć od wielkiego klasyka muzycznego, bo od samego Starless zespołu King Crimson. Przy Sundown dazzling day – Gold through my eyes poznajemy Reda (Nicolas Cage) przy pracy. Ścina drzewo, a po zachodzie słońca wraca do żony Mandy. To para stateczna, kochająca się. Jednak ich droga do spokojnej starości zostaje przerwana przez wjeżdżający na posesję sekciarski walec. Walec prowadzony przez muzycznie strapione guru, niedoszłego gwiazdora, który zebrał pod swoją strzechą oddanych fanów przeżartych psychoaktywnymi substancjami. I w tym właśnie stanie, przy współudziale wyciągniętego z bikerskiego przedsionka piekła gangiem Black Skulls, robią najazd na małżeńską sielankę.


