EGZORCYSTA.

Akcja być może najwybitniejszego filmu grozy w historii kina nie toczy się w mrocznym lesie czy starym zamczysku, lecz pośród czterech ścian domu na przedmieściach Waszyngtonu, domu niczym niewyróżniającego się spośród innych, domu, jakich wiele. W samym centrum jego fabuły nie znajduje się osoba dorosła, lecz nastoletnia Regan McNeill, która w niczym jednak nie przypomina wielu „upiornych dzieci” znanych nam z bardziej konwencjonalnych horrorów. To śliczna, delikatna dziewczynka, urzekająca swą młodzieńczą naturalnością, którą poznajemy dobrze, nim wreszcie stajemy się świadkami jej przerażającej przemiany. Sam Egzorcysta zaś, choć przez przeszło czterdzieści lat od premiery zdążył osiągnąć status bezdyskusyjnej ikony kina grozy, przy każdym kolejnym seansie budzi we mnie coraz poważniejsze wątpliwości co do tego, w jak znaczącym stopniu w ogóle usiłuje widza przestraszyć.

Film otwiera sekwencja wykopalisk archeologicznych w Iraku, w których uczestniczy wiekowy katolicki ksiądz, Lankester Merrin. Jej finał stanowi jeden z tych pochodzących z Egzorcysty obrazów, które na zawsze zapamiętało kino: duchowny stojący twarzą w twarz z antycznym posągiem demona Pazuzu, człowiek przeciwstawiony pierwotnej, niszczycielskiej, nadnaturalnej sile. Ta jedna krótka scena prezentuje esencjonalny dla utworu Williama Friedkina problem: pośród mniej i bardziej poważnych wyzwań codzienności, każdy z nas może, zupełnie niespodziewanie, zostać postawiony w sytuacji, w której zmuszony będzie podjąć rozpaczliwą walkę o obronę własnej duszy.

Owa „codzienność” bohaterów filmu jest jednakże fundamentalna dla siły oddziaływania, jaką Egzorcysta przez cztery dekady istnienia w światowej kinematografii wykazywał. Nie znam filmu grozy, w którym życie wewnętrzne bohaterów, ich przeszłość oraz teraźniejsze zmagania, byłyby bardziej pieczołowicie i wnikliwie sportretowane. Prostota fabuły filmu egzystuje w perfekcyjnej symbiozie z zawiłościami życia wewnętrznego jego bohaterów. Najbardziej precyzyjnie zostało ono ukazane w przypadku Chris McNeill, z zawodu aktorki, matki Regan oraz Damiena Karrasa, jezuity, który jest również wykwalifikowanym psychiatrą. Oboje spotykamy w trudnych momentach ich życia: ona jest w trakcie separacji z mężem, on zaś przeżywa silny kryzys wiary, w której ponownym umocnieniu nie pomagają mu coraz trudniejsze relacje ze schorowaną matką. Obserwujemy, jak zło przychodzi do ich świata w momencie, w którym zdają się być najmniej przygotowani na ciężkie duchowe starcie. Nie mniej sugestywne są portrety wspomnianej Regan oraz ojca Merrina, którego rys charakterologiczny, jako weterana wielu duchowych walk, człowieka, który nie raz zmierzył się już ze wspomnianym Złem, jest niemal archetypicznie czysty.

Wspomniałem o prostocie fabuły. Przebieg wydarzeń jest w zasadzie nieunikniony: dziewczynka, którą poznajemy, gdy jest w istocie zupełnie normalną, pełną uroku, inteligentną dwunastolatką, ujawnia pierwsze symptomy niepokojącego stanu, następnie zachowuje się coraz dziwniej, aż wreszcie zaczyna wpadać w regularny szał i przejawiać nadnaturalne zdolności. Gdy film wkracza w decydującą fazę, Regan niemal nie przypomina już siebie, tak pod względem psychicznym, jak i fizycznym. Jej coraz bardziej zdesperowana matka zaś przechodzi podobnie drastyczną drogę – od wizyty u lekarza rodzinnego, po spotkanie z egzorcystą. Jedną ze szczególnie mocno wyróżniających utwór Friedkina cech jest jednak to, z jak wytężoną uwagą przygląda się on wszystkim etapom swej fabuły. Przemiana młodej bohaterki w postać rodem z koszmaru nie odbywa się pospiesznie: to, w przeciwieństwie do tak wielu współczesnych filmów grozy, dramat rozłożony na wiele aktów i scen. Detaliczność i skrupulatność w prezentowaniu owej ewolucji tym mocniej nas poraża; tym bardziej przytłacza nas także rosnąca desperacja matki. Nim Chris McNeill zaczyna po raz pierwszy myśleć o stanie swej córki w kategoriach opętania, Regan przechodzi całe serie coraz bardziej zaawansowanych i inwazyjnych badań lekarskich, które same w sobie są niewiele mniej przerażające od scen prezentujących kolejne stadia jej upiornej metamorfozy.

Zresztą, wspomnianą metamorfozę przechodzą wszyscy główni bohaterowie. W najbardziej oczywisty sposób sama Regan, z subtelnej i wdzięcznej nastolatki zmieniona niemal w monstrum. Jej matka, z darzonej powszechnym szacunkiem, znanej i lubianej osoby publicznej w ukrywającą się przed światem zewnętrznym, zrozpaczoną i steraną trudnościami osobę. Ojciec Karras – z mądrego, choć wątpiącego człowieka, człowieka, którego wiarę podważono, w kogoś, kto w finalnym momencie zdolny jest do aktu największego poświęcenia. Wreszcie Lankester Merrin, którego koleje losu już wcześniej przemieniły w osobę wewnętrznie niezłomną, teraz stawić musi czoła decydującemu wyzwaniu, stanąć do ostatecznej duchowej walki.

Z racji tego, jak bardzo uważnie film przygląda się owym metamorfozom, oglądając go nierzadko można odnieść wrażenie przyglądania się specyficznemu dramatowi z elementami nadprzyrodzonymi, nie zaś – typowemu horrorowi. Rzecz jasna, film Friedkina potrafi przerazić, również po latach; nie to jednak wydaje się jego głównym celem. Większość filmów grozy, zwłaszcza współczesnych, jest tak skonstruowana pod względem fabularnym, by najbardziej przerażające sceny były odpowiednio mocno zaakcentowane i wyodrębnione spośród innych; w Egzorcyście wydają się one niemal „ukryte”, wpływają na widza tym mocniej, gdyż zdają się pojawiać niejako „mimochodem”, zaskakując go nieprzygotowanego na nadchodzący wizualny i emocjonalny szok.

Wiarygodność filmu wzmacniają realistyczne dialogi i znakomite wybory obsadowe. O ile lepszym filmem byłoby Paranormal Activity, gdyby relacje między bohaterami zostały przez twórców nakreślone z większym pietyzmem, gdyby bardziej zadbano o prawdopodobieństwo sytuacyjne i z większym polotem napisano wypowiadane przez nich kwestie? O ile potężniejsza byłaby siła oddziaływania Blair Witch Project, gdyby gra aktorska w nim zawsze nas przekonywała? Te elementy, tak często będące słabością nawet klasowych filmów grozy (jak te przeze mnie wymienione), wynoszą Egzorcystę na jeszcze wyższy artystyczny pułap. Dialogi nie odbiegają tu jakościowo od tych w dramatach filmowych z najwyższej półki, każda zaś z ról znajduje swego idealnego odtwórcę. Obok znakomitych i nieco zapomnianych występów Jasona Millera i Ellen Burstyn jako ojca Karrasa i Chris McNeill, egzystują te najbardziej ikoniczne: iście heroiczna kreacja zaledwie czternastoletniej Lindy Blair jako opętanej Regan oraz rola Maxa von Sydowa, weterana konfliktów duchowych z filmów Bergmana. Bardziej pasującego pod względem fizjonomii, stylu gry, wreszcie ekranowego autorytetu odtwórcy postaci tytułowej po prostu nie sposób sobie wyobrazić.

To, co dziś, po wielu seansach filmu zachwyca szczególnie, to świadomość twórców utworu, co do wagi problemu, jakim zdecydowali się zająć. Egzorcysta to poważny film na poważny temat. Friedkin oraz scenarzysta William Petter Blatty, (na podstawie książki którego zresztą ów scenariusz powstał) nie traktują tematu opętania jako wymówki dla kilku efektownych i przerażających scen, lecz jako realne zagadnienie ideologiczne i dylemat duchowej natury. Czy dziewczynka w istocie padła ofiarą demonicznej siły, czy też „jedynie” dotknięta została ciężkim schorzeniem o podłożu neurologicznym lub psychologicznym? Odpowiedzi padają z każdej ze stron, adekwatne do natury bohaterów. Egzorcysta nie jest jednak jednym z wzorcowo poprawnych politycznie filmów, spoglądającym na przedstawiane wydarzenia z perspektywy stoickiego obiektywizmu. Utwór, napisany przez praktykującego katolika, stanowi jednoznaczną krytykę religijnego sceptycyzmu i bezrefleksyjnego ateizmu współczesnych zachodnich społeczeństw. Najdobitniej tego typu postawa wyrażona jest w osobie Chris McNeill, która, zapytana o to, czy ona lub jej córka wierzą w Boga, nie tylko zaprzecza, lecz też wygląda na szczerze zdziwioną, iż tego typu kwestia w ogóle może być poruszana. Wcześniejsze sceny zaś nie pozostawiają wątpliwości, iż dotychczasowy świat Chris, pełen wystawnych przyjęć, spotkań towarzyskich, rozdawania autografów, ale też kłótni z mężem, daleki był od mierzenia się z duchowymi dylematami. Zarazem jednak, twórcom udaje się niełatwa sztuka: mimo zajęcia jednoznacznego stanowiska w sprawie natury przerażającej przemiany Regan, Egzorcysta nie jest utworem z tezą – dalsze losy dziewczynki, jak i to, czy istotnie osiągnięte zostało pełne zwycięstwo nad złem, którego stała się ofiarą, pozostają dla nas bowiem tajemnicą.

Z odpowiednią powagą traktują twórcy również wspomniane zło. Przeobrażenie Regan w niepodobną do siebie, upiorną istotę epatującą obscenicznością i agresją to jedno. Drugie – to w jak wyrafinowany pod względem psychologicznym sposób demon zamieszkujący dziewczynkę stara się oddziaływać na innych ludzi. Dotyczy to szczególnie księży, a zwłaszcza ojca Karrasa, którego kryzys duchowy diabeł nieustannie stara się wykorzystać. Z każdym kolejnym seansem obrazu coraz bardziej przerażają mnie nie bluźnierstwa Regan i jej nieludzkie „zdolności” uzyskane w stanie opętania, lecz momenty, w których przemawia ona do Damiena głosem jego matki – głosem łagodnym, wręcz proszącym. Ilustrują one dobitnie prawdziwość wypowiedzianych tuż przed obrzędem słów ojca Merrina, który stwierdza: „Nie wolno nam rozmawiać z demonem, gdyż będzie mieszał kłamstwo z prawdą. To bardzo skuteczny psychologiczny atak.”, i dodaje: ”Chodzi mu o to, by pogrążyć nas w rozpaczy.”

Przy wszystkich ideologicznych walorach filmu, nie można jednak zapomnieć, iż dzieło Friedkina to nadal pełnokrwisty horror. Długa, detaliczna sekwencja bardzo realistycznie ukazanego egzorcyzmu wciąż emanuje iście upiornym klimatem, a stopniowy, precyzyjnie prezentowany postęp niepokojącego stanu dziewczynki robi na mnie większe wrażenie, niż jakikolwiek wyskakujący z cienia demon w bardziej typowym filmie grozy. Rzecz jasna, dziś, po latach, poszczególne elementy filmu stały się pożywką dla domorosłych internetowych satyryków, obracająca się zaś głowa dziewczynki w słynnej scenie – bohaterką prześmiewczych memów. Któż jednak dziś nie jest? Publiczność, szczególnie młoda, bombardowana coraz bardziej bezpośrednio atakującymi zmysły bodźcami, jest obecnie o wiele bardziej znieczulona i zblazowana niż była w 1973 roku, sam Egzorcysta zaś, co naturalne, nie szokuje dziś tak, jak czterdzieści pięć lat temu (choćby dlatego, iż jego efekty specjalne nie robią już wrażenia takiego, jak w momencie premiery). Należy również przy tym pamiętać, iż w swych najbardziej rozpoznawalnych sekwencjach kina grozy niemal zawsze operuje na pograniczu kiczu i absurdu – wśród takich scen, prócz wspomnianej „obracającej się głowy” z omawianego filmu, wystarczy wspomnieć cień wampirycznego hrabiego wchodzącego po schodach w Nosferatu, krew wylewającą się na korytarz z Lśnienia, czy też fragment z frazą „Widzę nieżywych ludzi” z Szóstego zmysłu. Sceny te mają ograniczoną siłę oddziaływania, gdy ukazywane są jako wyjęte z kontekstu fabuły; zyskują ją jednak, gdy oglądamy je w otoczeniu innych, jako element całości fabularnej filmu. To właśnie oglądany z odpowiednią atencją, scena po scenie, Egzorcysta, oddziałuje najsilniej – być może nie szokuje i nie przeraża tak, jak wiele bardziej dosłownych filmów grozy, które pojawiły się po nim, jednak pozostawia po sobie o wiele bardziej trwałe i głębokie uczucie niepokoju i niepewności. Utwór udowadnia jedną z odwiecznych prawd świata sztuki, iż im bardziej specyficzny i oderwany od codziennej rzeczywistości jest kluczowy punkt fabuły dzieła, tym bardziej realistyczne i bliskie naszej codzienności powinny być wszystkie inne jej elementy. Ów realizm świata przedstawionego właśnie sprawia, iż lęk, który odczuwamy w trakcie seansu nie znika wraz z jego zakończeniem, lecz towarzyszy nam jeszcze na długo po jego finale.

To, co upływający czas ukazał jednak w przypadku Egzorcysty przede wszystkim, to jego ogólną wartość artystyczną, wykraczającą daleko poza granice kina grozy. Jeśli jakikolwiek film tego rodzaju można uznać nie tylko za przerażający, ale również, paradoksalnie, za piękny, to jest nim właśnie dzieło Williama Friedkina. To najbardziej stylowy i wysublimowany ze wszystkich horrorów. Jego wiodący motyw muzyczny, niezapomniane Tubular Bells Mike’a Oldfielda nienachalnie wprowadza widza w nastrój tajemniczości; w obiektywie Owena Roizmana i Billy’ego Williamsa klimatyczne Georgetown lat 70. wypada chwilami niczym XIX – wieczne stare miasto z jednego z utworów Edgara Allana Poe. Niektóre ujęcia wydają się wręcz skomponowane na obraz i podobieństwo malarstwa (szczególnie romantycznego) – zwróćcie uwagę choćby na to, jak sfilmowane są momenty, w których ojciec Meriin otrzymuje wiadomość o konieczności przeprowadzenia egzorcyzmów, czy też gdy Damien Karras zbiega po schodach, niosąc rzeczy niezbędne do odprawienia rytuału. I wreszcie ujęcie najsłynniejsze ze wszystkich – w scenie, gdy ojciec Merrin przyjeżdża do domu opętanej, stanowiące niezwykle twórczą aluzję do wspaniałego obrazu belgijskiego surrealisty Rene Maigritte’a Królestwo świateł (użyte również na plakatach promujących film w 1973 roku). Egzorcysta to coś więcej niż filmowy dreszczowiec wysokiej klasy – to dzieło artystyczne, które w nie mniejszym stopniu co przerażać, pragnie skłaniać do refleksji i, jakkolwiek osobliwie by to nie brzmiało w przypadku horroru, zachwycić widza.

W pewnym sensie, Egzorcysta w równym stopniu co o opętaniu, mógłby opowiadać o ciężkiej chorobie, wojnie, tragicznym wypadku – dowolnym wydarzeniu, które może bezpardonowo wedrzeć się do naszego doskonale ułożonego codziennego świata i na zawsze go odmienić. Czy będziemy w stanie sprostać takiemu wyzwaniu? Czy w jego obliczu uda nam się ochronić siebie i swoich najbliższych? Czy uda nam się ochronić nasze własne dusze? Gdzieś głęboko pod powierzchnią fabuły filmu zdaje się tkwić silne przekonanie, iż istnieją na tym świecie destrukcyjne siły, które nie całkiem rozumiemy i o których na co dzień wolimy nie pamiętać. Walka z nimi jednak może stać się udziałem każdego z nas; dostrzeżemy wówczas, skryci we wnętrzach własnych domów, że spowiła je nieprzenikniona ciemność. Że zaciążył nad nimi mrok, którego nawet jasność błękitnego nieba nie zdoła już rozgonić.

Przemysław Brudzyński