Beksę kupuje się w całości, albo w ogóle. Albo więc łapiesz w mig manierę Johna Watersa, zgrywę z całym bagażem osobliwości, albo po pierwszej minucie poczujesz się nieswojo. Jeżeli tak będzie (mam nadzieję, że nie), to odpuść, być może jesteś nieproszonym gościem na tym rozkosznym kampowisku, w salonie szydery, miejscu z grubo ciosanym humorem, nigdy prymitywnym, zawsze oblanym solidną porcją satyry.
Z czego właściwie śmieje się Waters? Oj, z wielu rzeczy. Z amerykańskiego modelu życia, z przedmieść, z podziałów, z południa i północy, z wschodu i zachodu. To koncertowy popis umiejętności reżyserskich, w których przy pomocy musicalu John Waters, wszak król kampu, snuje love story o złym chłopcu i grzecznej dziewczynie. To przecież nic innego jak hołd dla kina lat 50. i tych kilku obrazów, w których panny z dobrych domów uciekały z chłopakiem w skórze, niekoniecznie na motorze, ale fajnie jakby taki był w pakiecie. Musical, czyli język, którym opowiada Waters (to drugi w tej w formule film Watersa po nakręconym dwa lata wcześniej przebojowym Hairspray), tutaj opanowany jest do perfekcji i doskonale wyważony pomiędzy licznymi kompozycjami muzycznymi, ale i historią fabularną, dość prostą jednak uroczą. Beksa, którego rodzice spłonęli na elektrycznych krzesłach, co rusz popuszcza łzę na zawołanie. Jedna zaś wystarczy, by rozmrozić każde kobiece serce. Ba! Rozgrzać je do czerwoności i nie jedno, a kilka!
Beksa to oczywiście muzyka (wypełnia każdy fragment seansu), świadomy kicz, kampowa konwencja, którą radzę złapać w ramiona od początku. Opłaci się. Nie opłaciło się tylko twórcom, którzy na Beksie nie zarobili. Jednak obraz Watersa i bez dobrych wyników finansowych stał się kultowy (to zresztą wcale nie musi iść w parze). Wyjątkowy jest tu moment, w którym film powstał, czyli początek lat 90., gdy musical nie był już tak popularny. Z jednej strony wydaje się więc, że Waters porywał się z motyką na słońce, z drugiej dowodzi to tylko, że nigdy nie było mu po drodze z aktualną modą. Wyjątkowa jest też realizacja i zaangażowana obsada oraz serce i energia, którą udało się wykrzesać na filmowym planie. Obsadzony w tytułowej roli Depp był już wtedy bardzo popularny. W telewizji wciąż leciało 21 jump street, a za kilka miesięcy do kin wchodził Edward nożycoręki Tima Burtona. Charyzmatyczny, pełen zawadiackiego uroku i świadomej (to ważne) nadekspresji Johnny Depp dał w Beksie świetny aktorski popis. Nie ma więc co dywagować, czy pierwsze przymiarki do Toma Cruise’a, Roberta Downey Jr.’a czy Jima Carrey’a mogły w rezultacie dać jeszcze lepszą wersją Beksy. Depp (któremu partneruje seksowna Amy Locane) był strzałem w dziesiątkę i basta.
Nie sposób nie wspomnieć o całym drugim planie. Jest Kim McGuire, etatowa bywalczyni w filmach Watersa, mignie Iggy Pop, no i nie można zapomnieć rzecz jasna o Traci Lord, która w 1990 roku miała już na koncie ponad 70 ról w filmach porno, niekoniecznie na pierwszym planie. Każda z postaci wypadła barwnie i w zgodzie z konwencją. Zresztą jest tak, że John Waters traktuje z miłością wszystkich i wszystko. Odniosłem wrażenie, że dla reżysera nie ma rzeczy mniej istotnych i wszystko jest na pierwszym planie. Przez to Beksa jest tak dopracowana, żywiołowa, energiczna, pięknie wytańczona i rozśpiewana. Jasne, że gros przesłań jest tu aż nadto widoczne, ale i dla kampu i dla króla tego nurtu najważniejsza zawsze jest… zabawa.