Tu było tak od zawsze. Prosta praca, impreza w weekend, oczywiście musowo rozróba, ale nie z żadnymi nożami i pistoletami, a na gołe pięści. Na pełnej zgrywie, z dobrym humorem i głupimi żartami. Ale najważniejsza była ona, czyli fala i deska surfingowa. Ich była trójka, przyjaciele, którzy połowę dnia spędzali na wodzie, połowę w objęciach dziewczyn. Teraz wszystko ma się zmienić, bo ktoś wymyślił, że chłopakom trzeba odebrać deski i włożyć do rąk karabiny.
Wielka środa, która rozgrywa się na przestrzeni dekady, to film o wchodzeniu w dorosłość, ale nie tą związaną z wiekiem, bo wszak panowie są już pełnoletni, a w dorosłość powiązaną z pełną odpowiedzialnością, rozstaniami, długą rozłąką, ale też radzeniem sobie z powrotami. Jednak przede wszystkim to film o pewnych niezmiennych, które na Ciebie czekają w miejscu, w którym się wychowałeś. Tutaj taką rolę spełnia ocean i fale, które wydają się mieć największy wpływ na życie bohaterów. Ludzie bowiem się zmieniają, dorastają, żenią się, idą na wojnę, czasem z niej wracają, umierają, ale fala będzie wciąż czekać.
John Milius zaczyna opowiadać o przyjaźni dość frywolnie, ale jego celem jest pokazanie absolutnej beztroski. Przez cały seans twórca nie pozwala zapomnieć widzowi, że ocean nie jest tylko tłem w jego filmie, a gości raczej na pierwszym planie, nierzadko wspominany w poetyckiej narracji. To właśnie żywioł ukształtował legendy zatoki, zawiązał przyjaźnie, dał początek pasji, która połączyła mężczyzn.
Wielką środę odbiera się głównie przez wspaniałą historię, cudowne zdjęcia, świetną ścieżkę dźwiękowa, namacalną nostalgię i tęsknotę, tutaj za wolnością na desce, za czymś co się w pełni kontrolowało, bo miało się obcykane ruchy, akrobacje, wszystko. Deska była czymś pewnym, ujarzmionym, oczywistym. Surfowanie jest traktowane przez twórców jako rzecz o charakterze niemal mistycznym, ale jest też radością i czymś, co wyzwala pozytywną energię. Tu nie chodzi o rywalizację, a o kontakt z siłą przyrody. Znamienne są sceny, kiedy Gerry Lopez (przewijający się kilka razy przez opowieść), autentyczny gwiazdor tego sportu, który gra siebie, spędza w finale czas z trójką głównych bohaterów nie czekając na aplauz zebranej na plaży widowni i czerpie dokładnie taką samą frajdę (trochę dziecięcą) z czasu spędzonego na.fali,
Wiele serca czuć w filmie i dość szybko przymyka się oko na małe skazy, które notabene dodają nawet uroku całości. Mowa tu o chłopakach, którzy niekiedy grają tymi gośćmi z Animal House Johna Landisa, ale potrafią też z pełną powagi zadumą spojrzeć na zachód słońca. Warto więc obejrzeć Wielką środę ze względu na młodziutkiego Gary’ego Buseya, Jan-Michael Vincenta, który tutaj był w swojej najlepszej formie fizycznej i być może aktorskiej, a którego losy potoczyły się w sposób dramatyczny i tragiczny. Nad zdjęciami pieczę trzymał Bruce Surtees, który nadał filmowi wymiar epicki, a przecież obraz traktuje o całkiem przyziemnych sprawach.
Film Miliusa (również na podstawie jego scenariusza) o kalifornijskich przyjaźniach, kręcony w scenach surfowania na Hawajach, był dla reżysera dziełem bardzo osobistym. Chybiona promocja, która skupiała się na marketingowym wytłuszczeniu imprez i bójek, spowodowała według krytyka Rogera Eberta kiepską frekwencję, a dystrybutor szybko zdjął tytuł z afiszów. Dotknęło to bardzo reżysera, a sama Wielka środa okazała się rzecz jasna finansową klapą i nie odrobiła nawet połowy budżetu. Zasłużony status „kultowego” w niektórych kręgach tytułu, zyskał po odrestaurowaniu i specjalnych pokazach na 20 rocznicę.