The Rolling Stones, zespół którego chyba nikomu nie trzeba przesadnie przedstawiać. Od ponad 50 lat wciąż aktywni na scenie. Bezsprzecznie ikona rocka kalibru największego z możliwych. Tak naprawdę nie wiem jak zaczęła się moja przygoda z The Rolling Stones. Oni po prostu zawsze gdzieś byli, w radiu, w filmach, wspominani przez innych artystów w wywiadach czy biografiach. Myślę, że znałem wiele ich utworów bez podejmowania aktywnego wysiłku ze swojej strony w tym kierunku. Z pewnością nie ja jeden. Zawsze postrzegałem ich jako swego rodzaju pomost pomiędzy The Beatles, a Led Zeppelin. Pewnie do głębszego sięgnięcia po ich twórczość skłoniły mnie w dużej mierze liczne covery innych zespołów (chociażby Sympathy for the devil w wersji Guns N’ Roses). Wstyd przyznać, ale w większości przypadków miałbym poważny problem z określeniem z jakiej płyty dany utwór pochodzi, gdyż najczęściej większość moich okazjonalnych „głodów” na Stonesów zaspokajają kompilacje takie jak np. Forty Licks. Po jedenastu latach zdecydowali się ponownie zaszczycić swoim koncertem Polskę i jako, że wcześniej nie miałem możliwości zobaczyć ich na żywo, postanowiłem nie przepuścić tej okazji.
Ceny biletów zaczynały się od 395 zł, a kończyły na 1950 zł i ponoć wyprzedały się w ciągu godziny od momentu gdy ruszyła oficjalna sprzedaż. Oczywiście w internecie nie brakowało ofert od „biznesmenów”, którzy usiłowali odsprzedawać je zwykle za dwukrotność nominalnej ceny. Moim zdaniem to trochę rozbój, ale chyba nie da się z tym walczyć. Nostalgia z pewnością potrafi bardzo głęboko sięgnąć w portfele fanów. Z pewnością wszystkich tych, którzy w okolicznościach tego typu koncertów wyciągają pieniądze z portfela, a nie wkładają je do niego, taka sytuacja nie cieszy. Obawiam się, że w tej kwestii będzie już tylko gorzej.
Przed wydarzeniem nie oglądałem żadnych nagrań z innych koncertów żeby nie wyrabiać sobie jakiejś opinii i pozbawiać się elementów zaskoczenia. Miałem jedynie poważne obawy co do jakości nagłośnienia związane z niezbyt pochlebnymi opiniami ludzi, którzy uczestniczyli w innych koncertach organizowanych na Stadionie Narodowym.
Przekroczenie pierwszych barierek z ochroną weryfikującą posiadania potencjalnie niechcianych przedmiotów przebiegło całkiem sprawnie, czego nie można powiedzieć o zakupach w merchu. Stoisko szturmowane przez kilkaset osób, nic co przypominałoby w jakikolwiek sposób zorganizowaną kolejkę, obsługa nie wykazywała żadnego pośpiechu czy zaangażowania – pewnie płacili im za to ile siedzą, a nie ile sprzedadzą. Zdobycie koszulki zajęło ponad godzinę. Na szczęście wejście na sam stadion nie było problematyczne, może dlatego że po raz pierwszy zdecydowałem się oglądać koncert z trybun, a nie z pod sceny.
Nad supportem przesadnie nie będę się rozwodził, bo załapałem się wyłącznie na końcówkę występu Trombone Shorty. Interesująca muzyka, od której niestety odrzucało beznadziejne nagłośnienie. Supporty zawsze są gorzej nagłaśniane, przywykłem. W oczekiwaniu na The Rolling Stones publiczność na trybunach robiła fale i trzeba przyznać, że nawet całkiem to wychodziło.
Koncert zaczął się dość konkretnie od Street Fighting Man i It’s Only Rock 'n’ Roll (But I Like It), co przyjąłem za gwarancję tego, że panowie pomimo wieku są w bardzo dobrej formie. I wtedy jakby trochę zwolnili, na spokojnie Jagger pośpiewał sobie sam Tumblige Dice, Just Your Fool i Bitch. Aczkolwiek zaraz potem obudziły się tysiące głosów do hymnu Boba Dylana Like a Rolling Stone. Przy następnym You Can’t Always Get What You Want śpiewał chyba każdy obecny na stadionie, za co Mick podziękował nawet publiczności po polsku: „Pięknie śpiewacie”. Kolejnym utworem było Paint in Black, jeden z moich ulubionych utworów, który znacząco zapisał się w moim życiu i którego nie wyobrażam sobie aby mogło zabraknąć. Niestety było to dość rozczarowujące wykonanie. Myślałem, że będę miał ciarki na karku i łzy w oczach, a tymczasem wykonanie przesadnie mnie nie poruszyło. Miałem wrażenie, że grają to solidni rzemieślnicy, a nie artyści. Być może miałem zbyt wielkie oczekiwania co do tego utworu. Podobne odczucia miałem przy Honky Tonk Woman, w którym zespół sprawiał już wrażenie zmęczonego. Mick powiedział, że „Polska to piękny kraj, jestem zbyt stary by być sędzią, ale dość młody by śpiewać” po czym pozwolił śpiewać Keithowi You Got the Silver oraz Before They Make Me Run, miała to być chyba forma odpoczynku, ufam że była takową dla Jaggera, bo moje uszy przechodziły straszliwe katusze. Nie spodziewałem się, że można taki ból uszu spowodować przy użyciu gitary akustycznej. Dalej niestety było już tylko gorzej. Przy Sympathy for the Devil robiłem stopery z chusteczki higienicznej. Wykonanie tego utworu było super, ale przy tym poziomie natężenia dźwięku i regularnych sprzężeniach ciężko było się tym delektować. W kolejnym Miss You odzyskana po krótkiej przerwie energia wciąż nie opuszczała Micka, za to „akustyk” postanowił jeszcze bardziej podbić bass, który może co prawda nie wwiercał się w uszy ale wywracał wnętrzności do góry nogami. Midnight Rambler był chyba apogeum kakofonii, akustyk powinien dostać dożywocie, gdyby nie to że z pewnością jest głuchy domagałbym się dla niego dodatkowo takich kar dźwiękowych jakie serwował publiczności. Start Me Up i Jumpin’ Jack Flash miały spalić resztki energii u publiki i ludzie naprawdę się bawili, choć ja czułem się już ogłuszony i zmęczony. Przy Brown Sugar trochę odżyłem, może dlatego że miałem wrażenie, że to koniec. Chyba nawet chciałem, żeby to już był koniec, ale po chwili zaczęły rozbrzmiewać dźwięki Gimme Shelter. Na „wybieg” wyszła Sasha Allen i zademonstrowała niesamowitą potęgę swojego głosu. Miałem wrażenie, że toczy wokalny pojedynek z Mickiem, w którym momentami go wręcz przyćmiewa. Odżyłem i dostałem swoje ciarki nie tylko na karku, ale i po całym kręgosłupie. Moim zdaniem to najmocniejszy utwór całego koncertu i chociażby dla tego jednego utworu warto było tam być. Bardzo chciałbym móc posłuchać tego ponownie, aczkolwiek Youtubowe namiastki, nie są w stanie tego oddać. Na koniec pożegnanie w formie znacząco wydłużonego (I Can’t Get No) Satisfaction przy którym zarówno zespół jak i publika kompletnie się już nie oszczędzali, zwieńczone fajerwerkami.
Mogli wybierać z ponad 350 utworów. Może niezupełnie, gdyż jest co najmniej kilka utworów, które po prostu znaleźć się muszą i ich wybór nie podlega dyskusji. Z pewnością są też utwory, których wykonanie wymaga więcej wysiłku od poszczególnych muzyków, więc aspekt „kondycyjny” również mógł być czynnikiem odgrywającym jakąś rolę przy układaniu setlisty. Nie robiłem sobie nadziei na Angie, gdyż grają ten utwór bardzo rzadko i dość niechętnie, być może ze względu na kontrowersje związane z okolicznościami genezy tego utworu (choć zagrali to raz w trakcie tej trasy w U Arena we Francji przed ponad 100 tysięczną publicznością). Nie spodziewałem się też Time is on my side, gdyż zważywszy na ich wiek byłoby to naprawdę zuchwałe. Osobiście miałem bardzo wątły cień nadziei, że uda się usłyszeć Mother’s Little Helper, Beast of Burden, Get off my Cloud lub Wild Horses. Setlistę, gdybym mógł, z pewnością bym trochę zmodyfikował, kierując się własnymi preferencjami, najchętniej niczego nie usuwając, a wzbogacając ją co najmniej o jakieś 20 dodatkowych utworów. Niestety zespół z takim dorobkiem nie jest w stanie zaspokoić w pełni oczekiwań wszystkich fanów podczas jednego koncertu. No cóż…
„You can’t always have what you want, but if you try sometimes you find you get what you need.”
Moim zdaniem zespół zagrał naprawdę imponujący koncert. Mick na potrzeby koncertu opanował chyba z 10 krótkich zdań po polsku. Sasha Allen ze swoim zdumiewającym głosem była genialnym dopełnieniem zespołu. Gitara Keitha (chociażby w Sympathy) mogła brzmieć świetnie gdyby tylko nagłośnienie pozwoliło. Niestety akustyka miejsca jak i kompetencje osoby odpowiedzialnej za „suwaki i pokrętła” wyjątkowo nie sprzyjały. Jeżeli ktoś widział ich 20 lat temu i teraz, to prawdopodobnie jedyną różnicą jaką mógł odnotować były siwe włosy u Keitha Richardsa. Jeżeli ktokolwiek zna receptę na nieśmiertelność to z pewnością The Rolling Stones.
Viper