Cezary Komuda, znany również pod pseudonimem Caligula, powraca na łamy bloga 'Po napisach’ w kolejnej odsłonie ’Niedocenionych’. Niestrudzony poszukiwacz filmowych perełek, wyciąga je najczęściej z morza pełnego eksploatacji, ale po prawdzie autor nie boi się wejść do żadnej wody. Najczęściej spotkacie Caligulę na jego autorskiej stronie La fin Absolue du Monde (nie zapomnijcie o fanpejdżu). Natomiast w tym roku Cezary dołączył do kinomisyjnej rodziny, a jego teksty możecie znaleźć tutaj. Tymczasem oddaję głos zaproszonemu gościowi:
Moje drugie wejście w cyklu 'Niedocenione’, a ja znów grzebię w ejstisowych śmieciach. Cóż ja jednak poradzę, że darzę tą szczególną dekadę miłością bezkrytyczną i bezwarunkową. Gdzie (kiedy?) indziej spotkacie na swej drodze Sly’a Stallone’a krojącego zeschłą pizzę nożyczkami, gdzie z taką frywolnością niezniszczalni mordercy szlachtowali roznegliżowane nastolatki w ilościach (dosłownie) hurtowych? W kontekście mody, muzyki, a także (może nawet szczególnie) kina, całe następne dziesięciolecie było tylko pełnym poczucia winy kacem po zabarwionych dekadencją latach 80. Zaś rok 1988 to Sok z żuka, Szklana pułapka, Rybka zwana Wandą, Frantic, siódma część Piątku 13., czwarta Koszmaru z ulicy Wiązów, Halloween oraz Skowytu. Można by tak wymieniać jeszcze długo, ja jednak wybrałem kilka tytułów, które rzadko wspominane są w kontekście kultu czy zwyczajnego must-see. Niesłusznie…
Amsterdamned (1988), reż. Dick Maas
Na początek jedziemy z kapitalnym (neo)giallo z Holandii. Dick Maas, który w 1983 roku straszył zabójczymi windami w De Lift, tym razem zabiera nas na wyprawę po amsterdamskich kanałach. Ktoś (lub coś) morduje w mieście nad rzeką Amstel. Świadek naoczny opisuje napastnika jako wyposażoną w długie szpony bestię, która nocami wyrusza na żer. Policja wszczyna śledztwo, jego prowadzenie zostaje powierzone detektywowi Visserowi (Huub Stapel). Ten szybko dochodzi do wniosku, że za zabójstwa nie jest odpowiedzialny jakiś nieznany nauce stwór, tylko doświadczony nurek…
Reżyser robi świetny użytek z poniekąd dość egzotycznego miejsca akcji (co prawda było przynajmniej kilka soczystych włoskich giallo z akcją osadzoną na przykład w Wenecji, jednak holenderska stolica konstytucyjna to mimo wszystko zupełnie inny koloryt i klimat), proponując m.in. długi pościg motorówkami. Dużo tutaj także humoru, często czarnego (w jednej z pierwszych scen turyści zwiedzający miasto na pokładzie wodnego busa zostają uraczeni widokiem zaszlachtowanej prostytutki), a także nawiązań do klasyki (Szczęki, Upiór w operze, twórczość Dario Argento). Intryga wciąga praktycznie z miejsca, bo Maas ma wyraźny talent do opowiadania obrazami i inteligentnego czerpania z bogatej celuloidowej spuścizny. Co najważniejsze, wszystko razem podane zostało bez napinki, z lekkością i wdziękiem. Dość powiedzieć, że po skończonym seansie ma się ochotę na więcej tego typu łakoci rodem z Niderlandów.
Rabid Grannies (1988), reż. Emmanuel Kervyn
Porcja solidnego gore prosto z Belgii. Kraj, który kinomanom kojarzy się przede wszystkim z kontrowersyjnym mockumentem Człowiek pogryzł psa, okazuje się mieć w zanadrzu także niespodzianki takie jak zwariowany komedio-horror Emmanuela Kervyna. Na rynku amerykańskim rzecz dystrybuowana była przez Troma Entertainment, co teoretycznie dużo mówi o zawartości dzieła. Owszem, fabuła nie powala na kolana, podobnie jak aktorstwo, ale już na ten przykład efekty stoją na naprawdę przyzwoitym poziomie. Punkt wyjściowy jest prosty: oto dwie obrzydliwie bogate staruszki zwołują rodzinne zebranie. Od jego przebiegu zależy, komu z familii przypadnie część ogromnego spadku. Kiedy do akcji wkracza parający się czarną magią, wydziedziczony kuzyn, sprawy wezmą zgoła niewesoły obrót. Babcie przestają się uśmiechać i gaworzyć jak bobasy w kojcu, a zaczynają… zjadać po kolei wszystkich swoich gości.
W pierwszej kolejności jest to więc typowy splatterfest, ze wszystkimi wadami i zaletami tego typu rozrywki. Na krwawą jatkę trzeba poczekać dobre pół godziny, ale jak już się zacznie, to nie ma zmiłuj. Flaki latają na prawo i lewo, czerwona ciecz tryska pod sufit, a pojęcie tabu idzie do kąta. Zdecydowanie nie dla wrażliwców jest na przykład drastyczna scena z udziałem kilkuletniego dziecka. Ekranowych bezeceństw i śmiałości, po czasie przestraszył się chyba sam twórca, który ponoć zdecydowanie optował za rozpowszechnianiem wersji ocenzurowanej. Nie okłamujmy się jednak: nie dla głębi scenariusza, pięknych kadrów czy realizacyjnej wirtuozerii sięgamy po takie tytuły jak ten. Z pewnością odnajdą się tutaj fani wczesnego Petera Jacksona, może nawet ortodoksi zakochani w pierwszym Martwym źle.
Sunset (1988), reż. Blake Edwards
Lata 20. XX wieku. Hollywood powoli wkracza w erę kina dźwiękowego. Wciąż jednak ogromną popularnością cieszą się nieme westerny, wytrwale mitologizujące świat Dzikiego Zachodu. Ich niekwestionowaną gwiazdą jest Tom Mix (Bruce Willis). Mix otrzymuje propozycję wcielenia się w Wyatta Earpa w produkcji o słynnej strzelaninie w O.K. Corral. Na planie filmu pojawia się legendarny szeryf we własnej osobie. Jak się okazuje, aktor i rewolwerowiec odnajdują wspólny język i zaprzyjaźniają się ze sobą. Kiedy zamordowana zostanie prostytutka, duet przystępuje do działania i rozpoczyna prywatne śledztwo…
Edwards, facet odpowiedzialny za najlepsze części cyklu o Różowej Panterze, proponuje zgrabnie skrojoną komedię kryminalną, osadzoną w realiach grzesznej Fabryki Snów. Znajdzie się miejsce na skrywane, wstydliwe sekrety prominentów z branży, spisek na szeroką skalę, są też strzelaniny i bijatyki. Fakty potraktowane zostały dosyć dowolnie, finał intryga znajduje na przykład podczas pierwszego rozdania nagród Akademii, gdzie nieżywy już wówczas Earp obecny być nie mógł. Jako czystej wody fantazja Sunset sprawdza się jednak bez zarzutu. Na ekranie prym wiedzie James Garner w roli szeryfa z Tombstone, zdecydowanie przyćmiewając zblazowanego Willisa. Mamy też niezawodnego Malcolma McDowella, który wciela się w makiawelicznego producenta, dawniej doprowadzającego ludzi do łez ze śmiechu slapstikcowego trampa (czytelna inspiracja osobą Charlie’go Chaplina). Co ciekawe, Edwards za swój film nagrodzony został Złotą Maliną. Nie przejmujcie się jednak: wcale nie jest aż tak źle. Powiedziałbym wręcz, że to bardzo przyzwoita rozrywka na leniwy wieczór. A zważywszy, że zaledwie pięć lat wcześniej Brain De Palma również był nominowany jako „najgorszy reżyser” za swego Człowieka z blizną, staje się jasne, gdzie te anty-nagrody można sobie wsadzić.
Deadbeat at Dawn (1988), reż. Jim Van Bebber
No i na koniec prawdziwy rodzynek. Choć film Van Bebbera cieszy się sporą estymą wśród fanów kina klasy B. i posiada status dzieła kultowego, to myślę, że w tym zestawieniu zabraknąć go nie mogło. Obraz nakręcony przy śmiesznie małym budżecie przez młodego studenta i paczkę jego znajomych, nosi wprawdzie wszelkie znamiona pół-amatorskiej roboty, jednak pasja reżysera, scenarzysty i głównego aktora widoczna jest w praktycznie każdej scenie. Deadbeat at Dawn to triumf wyobraźni i niczym nieskrępowanej miłości do kina gatunkowego. Dzieje zemsty byłego członka gangu ulicznego na jego wrogach, pomimo rozlicznych wpadek, autentycznie imponują poziomem wykonania. Najlepszym dowodem tego, jakie „jaja” ma organizator całego przedsięwzięcia, stanowi sekwencja finałowa, będąca po mistrzowsku zmontowaną sieczką, pełną łamanych kości, rozbryzgów krwi i miażdżonych gołymi rękoma krtani. To się ogląda jednym tchem. A niedocenione, bo uwierzyć wprost nie mogę, że żadne studio nie zdecydowało się powierzyć młodzianowi realizacji jakiejś większej produkcji. Jedynym logicznym wytłumaczeniem jest to, że najwyraźniej pod koniec lat 80. działy wyszukiwania obiecujących talentów jeszcze nie działały zbyt prężnie. Wielka szkoda, bo Bebber ewidentnie ma to „coś” i to w dużych ilościach.