To musiał być słoneczny dzień w San Remo. 31 lipca 1914 roku na świat przyszedł Mario Bava, a w rocznicę jego urodzin zamykamy kolejne filmowe wyzwanie. Mario Bava od początku chciał zostać malarzem i aż tak bardzo z zawodem się nie minął, bo przecież kreowane przez niego światy należą do jednej z najpiękniejszych sztuk artystycznych. Od początku miał kontakt z przemysłem filmowym za sprawą ojca Eugenia, operatora. Mario zrezygnował z prób zostania malarzem i przejął pałeczkę po ojcu i już w latach 40. zasiadał na stołku operatora. Przełom w karierze nastąpił przy I Vampiri, gdy dokończył film za Riccardo Fredę, bo reżyser porzucił projekt po kłótni ze studiem. No i poszło! Mario Bava, włoski mistrz grozy, twórca pierwszego włoskiego horroru, ojciec giallo, reżyser proto slashera, wyborny popularyzator horroru gotyckiego stosujący olśniewającą paletę kolorów, wprowadził i wzbogacił filmowy obraz o dynamiczny ruch kamery, nowe ujęcia, sprawił, że groza, gdy trzeba było wyglądała kunsztownie i elegancko.
Bava był patenciarzem, który potrafił zrobić coś z niczego, a często właśnie „nic” miał do dyspozycji na planie. Budował scenografię sprawował pieczę nad zdjęciami, efektami specjalnymi, przerabiał scenariusze, reżyserował do końca. Miał ogromny wpływ na gatunek horroru i ogólnie kinematografię sensu stricte.
Jego najlepsze kino gatunkowe, to, które mieści się w obrębie języka autorskiego, to najlepsza śmietanka na salonach i najlepsze co wyszło spod jego ręki. Obecnie należycie odrestaurowane wyglądają dostojnie i swoim blaskiem przyćmiewają większość współcześnie nakręconych. Który film może dostarczyć tyle emocji co otwarcie w Masce Szatana, tyle spektakularnych tonacji co Planeta wampirów, frajdy co Diabolik, napięcia co Rabid Dogs? A to przecież nawet nie początek dorobku.
Nie miał jednak Mario Bava łatwo tak jak inni reżyserzy. Autorskość Bavy uderza najmocniej w tytułach, które najczęściej kojarzymy z twórcą, reszta to ręce związane kontraktami, praca wyrobnika, reżyserski śpiew do kotleta. Tempo Bavy i zatrważające czasem ilości tytułów, którymi w ciągu jednego roku potrafił się zająć pozwalają wnioskować, że kino miał we krwi, a ta czasem była po prostu pompowana z różnych źródeł.
25 filmów Bavy (plus La Venere d’Ille, jako zadanie na szóstkę), które stanowiły trzon filmowego wyzwania to nie wszystko co spod rąk mistrza wyszło. Jako współreżyser, czasem nieujęty na planszach tytułowych, gościł jeszcze w wielu produkcjach. Nie sposób więc przez rok przestudiować wszystkiego.
Co do mojej osobistej wyprawy przez filmografię Mario Bavy, to z jednej strony jest mi przykro, że włoski mistrz grozy tak często musiał brać się za kino, które mu nie leżało. Z drugiej strony, tak już na zdrowy rozsądek, ciężko mi sobie wyobrazić, by Bava mógł nakręcić kilkadziesiąt obrazów w stylistyce, w której czuł się najlepiej. Na szczęście te, które ujrzały światło dzienne są świetne lub co najmniej dobre. Ironicznie, bo to przez umowy i kontrakty dorobek Bavy jest tak różnorodny. Obok filmów, z którymi najchętniej wiązalibyśmy twórcę, znalazły się również filmy z nurtu peplum, spaghetti westerny, science fiction, a i na komedię o lekkim zabarwieniu erotycznym znalazło się miejsce.
Gdybym chciał być w obiektywny, musiałbym napisać, że te wszystkie tytuły, które wprowadziły dysonans, rzucały często niemrawe światło na filmowe wyzwanie. Tak, męczyłem się niemiłosiernie przy adaptacji jednej z baśni tysiąca i jednej nocy, tak samo jak męczyłem się widokiem Vincenta Price’a w filmie Dr. Goldfoot and the Girl Bombs.
Wydaje mi się, że zaangażowanie blogerów w wyzwanie było mimo wszystko większe niż w latach ubiegłych. Bava ma swój niepowtarzalny klimat, w który mimo wszystko chciało wejść głębiej wielu moich serdecznych kolegów i koleżanek. Horrory, gialla, gotyki, wszystkie one budowały w naszych oczach sylwetkę reżysera, którego mogliśmy przez ten rok poznać troszkę lepiej.
Moje zestawienie przedstawia się następująco i muszę przyznać, że miałem znowu problem z ułożeniem listy, rzecz jasna wśród tytułów, które otrzymały tożsame oceny. Niemniej lista jest, a Wam dziękuję serdecznie za udział!
MIEJSCE 25
Le meraviglie di Aladino – The Wonders of Aladdin (1961). Napisać o Le meraviglie di Aladino, że jest to kino średnio angażujące, to stanowczo za mało. Koprodukcja włosko-francusko-amerykańska przy reżyserskim współudziale Henry’ego Hilla była od początku do końca wielkim, męczącym wyzwaniem. Fabuła jest Wam znana. Alladyn, czyli bohater jednej z opowieści Księgi tysiąca i jednej nocy, wchodzi w posiadanie magicznej lampy, w której pomieszkuje dżin. Dżin jest w stanie spełnić trzy życzenia nowego właściciela, jakiekolwiek by one nie były, niestety, też te nieroztropne, wypowiadane ot tak, przy okazji. Dla filmowego Alladyna są to prośby, które mogą go wyciągnąć z zabawnych tarapatów w jakie bezustannie wpada nasz uroczy fircyk. Nie! Wcale nie uroczy i wcale nie zabawny ten włoski rogal jest. 2/10. Recenzja tutaj
MIEJSCE 24
Le spie vengono dal semifreddo – Dr. Goldfoot and the Girl Bombs (1966). Po prawdzie to brakowało mi do szczęścia przebiegającego Benny Hilla, a film ostatecznie byłby pełny w swoim wyrazie. Pisząc przaśny humor i tak dodałbym mu za dużo. Wygłupy, debilny scenariusz i ogromny dysonans wychylający się z każdej kartki scenariusza. Na domiar złego widać ogromną przepaść jaka dzieli pajacującego (ale mimo wszystko na miejscu) Price’a od reszty aktorów, którzy zachowują się i grają jak ze wspomnianego już brytyjskiego show z pultaśnym komikiem w roli głównej. Ciężko to się oglądało i ciężko było dotrwać do końca. Mario Bava posmakował wielu filmowych gatunków, ale o takim kuriozum z pewnością chciał szybko zapomnieć. Tym bardziej, że nie kwapił się do reżyserowania Złotej Stopy. 2/10. Recenzja tutaj
MIEJSCE 23
Ercole al centro della Terra – Hercules in the Haunted World (1961). Samo peplum w rękach Bavy wygląda tyleż samo razy nieporadnie, co zjawiskowo. Nieporadność objawia się w samych rozwiązaniach fabularnych i większości akcji. Z jednej strony powinienem przecież pamiętać, że to mitologia grecka w ujęciu baśni i horroru, ale nie sposób przymknąć oko na wszystkie niepoważne fragmenty. Naprawdę nie wiem, czy potwór z kamieni miał straszyć czy bawić. To samo dotyczy finału i rzucania kamlotów prosto w ramiona umarlaków. Sama teatralna nad ekspresja w wykonaniu druhów Herkulesa to również ciężki do zgryzienia orzech. Ale to wszystko nic przy spektrum wizualnym, gdzie obraz wygląda niczym najlepsze malarskie uniesienia. 5/10. Recenzja tutaj
MIEJSCE 22
La strada per Forte Alamo – The Road to Fort Alamo (1964). Kowboj Bud Massedy poturbowany przez życie i wojnę szuka swojego miejsca na ziemi. Ma pomysł na łatwy zarobek, dołącza do ekipy bandziorów i zamierza pobrać z banku znaczą ilość gotówki. Coś mało czerwonego sosu w tym spaghetti westernie. Już nie wspominając o podstawowych przyprawach, których twórca zapomniał dorzucić. Jest mdło, prostolinijnie, schemat goni schemat. Całość przypomina bardziej amerykańskie westerny z lat 50. (pozostając przy stylu wypowiedzi), niż te co zwać się powinny spaghetti. Niestety samo tło jest szare i blade, bardzo dalekie od klimatu Monument Valley. 5/10. Recenzja tutaj


MIEJSCE 18
MIEJSCE 18
















