Mimo prawie 86 lat na karku figura zombie w popkulturze jest jedną z najbardziej (jakkolwiek dziwnie to brzmi) żywotnych figur. Liczne filmy, książki oraz gry video pokazują, jak wielki artystyczny potencjał tkwi ciągle w opowieściach o zombie. Miłośnicy seriali czekają z pewnością na kolejny sezon The Walking Dead, zwolennicy wielkich hollywoodzkich superprodukcji na zapowiedzianą na przyszły rok kontynuację kinowego przeboju z 2013 roku World War Z z Bradem Pittem w roli głównej, fani komedii zaś na zapowiedzianą również na 2019 rok kontynuację przebojowej komedii Zombieland. Zombie żyją we współczesnej popkulturze i mają się dobrze, a życie swoje zawdzięczają zmarłemu rok temu gigantowi kina- George’owi Andrew Romero.
Geneza zombie
Gdy dziś myślimy o zombie w kinie, to przed oczami staje nam postać gnijących nieumartych, którzy w szaleńczym amoku atakują „żywą” część obsady danego filmu. Obraz ten wykreował w swojej, kultowej dziś trylogii właśnie George Romero. Była to na tyle sugestywna wizja, że inspirowali się nią później niezliczeni inni twórcy. Wprost przyznają się do niej choćby Shinji Mikami, twórca kultowej serii gier Biohazard (znanej w Europie pod tytułem Resident Evil), czy Stephen King, który pisząc Komórkę inspirował się właśnie twórczością Romero. A lista ta jest dużo dłuższa.
Nie wszyscy jednak wiedzą, że klasyczne dzieło Romero, Noc Żywych Trupów (1968), nie było wcale pierwszym filmem o zombie. Produkcje o tej tematyce powstawały już w latach 30. XX wieku, a za pierwszy taki film uważa się Białe Zombie (1932) z najsłynniejszym odtwórcą Draculi, Béla Lugosim – choć są też krytycy, którzy, nie bez racji, wskazują na Metropolis Fritza Langa (1927) jako pierwszy film, w którym pojawia się zombie. Jednak, niezależnie od tego sporu, pierwsze filmy najczęściej figurę zombie łączyły z haitańskim kultem Voodoo. Zombie z tamtego okresu były więc ludźmi ożywionymi przez kapłanów Voodoo, szalonych naukowców lub nawet kosmitów, jak w słynnym (bo uznanym za najgorszy film w historii kina) filmie Eda Wooda Plan 9 z kosmosu (1959). Status zombie, jako „ożywionej śmierci”, wprowadził, jak już wspomniałem, dopiero George Romero w swoim najsłynniejszym filmie.
Początkowo Romero chciał nakręcić komedio-horror, a pierwsza wersja scenariusza opowiadała o najeździe nastoletnich kosmitów. Sam scenariusz, który Romero napisał wspólnie z Johnem Russo, stopniowo ewoluował, a główną inspiracją dla twórców okazała się książka Richarda Matersona Jestem legendą (przeniesiona na ekran cztery lata wcześniej, w postaci, nieco już dziś zapomnianego, filmu Ostatni człowiek na Ziemi z Vincentem Pricem w roli głównej). Książka opowiada historię „ostatniego człowieka na Ziemi” zmagającego się z hordami wampirów, w które zmienili się pozostali ludzie. Choć Romero i Russo zamienili wampiry na „żywą śmierć”, to podobieństwa z książką Matersona są widoczne na pierwszy rzut oka. Przez większość filmu mamy ograniczoną liczbę bohaterów odciętych od reszty świata, co może stwarzać wrażenie, że mamy do czynienia z „ostatnimi ludźmi na świecie”.
Zombie jako konflikt społeczny
Jednak to nie dobra implementacja nieformalnego literackiego pierwowzoru oraz fakt, że obok Ptaków i Psychozy Alfreda Hitchcoka uważany jest on za początek nowoczesnego horroru powoduje wyjątkowość obrazu Romero, lecz jego niezwykła oryginalność w kilku aspektach. Poza innowacyjnym przedstawieniem zombie, o którym już pisałem, warto podkreślić, iż rewolucyjność Nocy Żywych Trupów polegała także na tym, że jest to pierwszy (albo przynajmniej jeden z pierwszych) filmów, gdzie główną rolę gra czarnoskóry aktor. W targanej przez konflikty rasowe Ameryce z lat 60. taka decyzja obsadowa była niezwykle przełomowa. Kolejną rzeczą, która wyróżnia ten obraz ze wszystkich poprzednich jest fakt, że Romero nie tłumaczy dlaczego zmarli wstają z grobów. Gdzieś tam krąży informacja o odpadach kosmicznych, promieniowaniu, ale wątek ten nie zostaje wyjaśniony ani nawet pociągnięty. To nadaje całości surrealistyczny charakter. Dla obdarzonego lewicową wrażliwością twórcy powstające z martwych monstra są jedynie manifestacją konfliktów społecznych, które, jeśli nic z nimi nie zrobimy, przyniosą światu apokalipsę. Jakie to konflikty? Wszystkie te, które powodują, że, również dziś, świat nie jest bezpiecznym miejscem. Mamy więc konflikt rasowy między ojcem rodziny, Harrym Cooperem, a czarnoskórym Benem. Jest też spór pokoleniowy zakończony przerażającą metaforyczną sceną, w której młodsze pokolenie pożera starsze. Bardzo widoczny jest również konflikt klasowy. Zmarły w 2009 roku wybitny angielski krytyk filmowy, Robin Wood, napisał wręcz o Nocy żywych Trupów, że jest to film antykapitalistyczny. Wood zwrócił uwagę, że ofiary żywych trupów, to w istocie kontrkulturowcy lat 60. Żywe trupy to, w tej optyce, krwawi kapitaliści, którzy przychodzą ubrani w garnitury, by pożreć jednostki niedostosowane do systemu. Niezależnie od tego, czy podzielamy tę interpretację, trudno zaprzeczyć, że George Romero był wielkim krytykiem otaczającego go świata. Krytycyzm ten rozwinął już w kontynuacji Nocy…, czyli Świcie Żywych Trupów (1978), który jest ocierającą się o drapieżną satyrę społeczną, ostrą krytyką konsumpcjonizmu. Gdzie udają się ludzie, którzy uciekają przed zombie? Oczywiście do galerii handlowej. Uważają, że to najlepsze miejsce, gdyż mają tam absolutnie wszystko. A co robią zombie? Idą za swoimi instynktami do galerii handlowej, gdyż przypominają sobie to, kim kiedyś byli, a bardziej niż ludźmi, byli po prostu konsumentami.
W świecie wykreowanym przez Romero dostaje się zatem zarówno amerykańskiej rodzinie, jak i całemu społeczeństwu. W kolejnych częściach (Świcie i Dniu) dostaje się też całej machinie państwowej, która wyraźnie nie radzi sobie w kryzysowej sytuacji oraz mediom. Te, niby informują o bezpiecznych miejscach, ale bardzo szybko okazuje się, że te informacje są, tak naprawdę, nieprawdziwe, a media podają je tylko po to, by mieć odbiorców, nie zaś po to, by podawać im rzetelne informacje. Można powiedzieć, że cała trylogia zombie, nakręcona przez Romero, to opowieść o rozkładzie i bynajmniej nie chodzi tu tylko o rozkład ciał powstających z martwych ludzi, ale przede wszystkim o rozkładzie państwa, rodziny, relacji międzyludzkich. Poza absolutnymi klasykami kina, Romero dał też światowej kinematografii nową figurę zombie, która kroczy po dziś dzień po ekranach kin i telewizorów, pojawiając się (w swoich ambitniejszych odsłonach) jako metafora tam, gdzie jest konflikt społeczny.
Zombie jako sfrustrowana klasa średnia
Wizja Romero przyniosła światowej kinematografii nie tylko wiele dobrych horrorów, ale również kilka udanych komedii. Można powiedzieć, że twórcy bardzo szybko odkryli, że w figurze zombie jest tyle groteski, że ma ona również duży potencjał komediowy. W rezultacie obok nurtu horrorowego rozwijał się niemal równorzędnie nurt komediowy. Młodsi widzowie pamiętają zapewne utrzymany w konwencji młodzieżowej komedii Zombieland z 2009 roku, starsi przepełnioną slapstickiem i gore serie komediowych horrorów Powrót żywych Trupów (zwłaszcza jej pierwszą, najlepszą część z 1985 roku i od biedy drugą z 1988 r. – o reszcie warto zapomnieć). Zombieland uważam za film, co najwyżej, przyzwoity. Jednak dla Powrotu… mam pewną słabość. Jest to, w moim wypadku, swoiste guilty pleasure, – bardzo lubię ten bezpretensjonalny humor, a scenę na cmentarzu, będącą przepełnioną groteskowym humorem parodią teledysku Michaela Jacksona Thriller, uważam za gatunkową perełkę. Niemniej, choć sama seria często nawiązuje do trylogii Romero, to gdybym miał wskazać twórcę komedii najbliższego romerowskiej wizji zombie w kinie, to wskazałbym Edgara Wrighta i jego film Wysyp żywych trupów. Wright, podobnie jak Romero, traktował zombie jako społeczną metaforę. W obrazie Brytyjczyka zombie to zmęczona egzystencją brytyjska klasa średnia. „Czy robisz tą samą pozbawioną przyszłości pracę codziennie? Czy masz wrażenie, że zmieniasz się w zombie?” – pytają twórcy filmu. Nie martw się nie jesteś sam – zdają się odpowiadać. W tej naszpikowanej typowo brytyjskim humorem, ostrej jak brzytwa, satyrze „pod nóż” idą nie tylko schematy typowego „zombie movies”, ale również styl życia klasy średniej, konwencje społeczne, czy też nastawione na ogłupiający infotainment media. W jednej ze scen główny bohater idzie po zakupy do sklepu, w którym zwykle to robi. Mimo, iż wszyscy ludzie wokół zdążyli zmienić się już w zombie, to on… nie zauważa różnicy. W innej – bohaterowie wyciągając ręce i imitując jęki zombie, bez problemu… wtapiają się w ich tłum. W końcu, czy tak bardzo różnimy się od zombie? A może wszyscy zmieniliśmy się już w zombie, tylko tego jeszcze nie zauważyliśmy? Choć film Wrighta jest dość nierówny, a najlepsze żarty kończą się mniej więcej w połowie seansu, to ciągle jest to najlepsza komedia o zombie, a „żywe trupy” w konwencji nieco flegmatycznych (jak to Brytyjczycy), pozbawionych życia przedstawicieli klasy średniej, są ciągle intelektualnie ożywcze. Ożywczy jest również sposób w jaki Wright potratował artystyczną spuściznę Romero. Jeśli Hollywood wpadnie kiedyś na pomysł zrobienia komediowego rebootu klasycznej trylogii o zombie to mam już swojego faworyta wśród potencjalnych reżyserów.
Zombie jako epidemia
Romero w XXI wieku próbował powrócić z nową filmową trylogią o zombie – Ziemia Żywych Trupów (2005), Kroniki Żywych Trupów (2007) i Survival of the Dead (2009). Filmy te spotkały się z dość chłodnym przyjęciem i choć osobiście gotów byłbym bronić każdego z nich, to trudno polemizować z tezą, że były to opowieści zaskakująco konserwatywne jak na twórcę, który niegdyś łamał wszelkie tabu w kinie. Reżyser zdawał się nie zauważać, jak mocno ewoluowała stworzona przez niego koncepcja. Twórcy tzw. „zombie movies” coraz częściej w swoich filmach tłumaczyli skąd w wykreowanym przez nich świecie wzięło się zagrożenie zombie. Najczęstszym wyjaśnieniem był wirus. Trzeba przyznać, że jest to wytłumaczenie dość zręczne i to na kilku poziomach, ponieważ dość logicznie wyjaśnia to co trudno wytłumaczyć w inny sposób, a przy tym całkiem świadomie odwołuje się do dwóch bardzo głęboko zakorzenionych współczesnych lęków – obawy przed nowymi szczepami wirusów, na które współczesna medycyna nie wynalazła jeszcze lekarstwa oraz strachu przed bronią bakteriologiczną, która użyta przez ekstremistów doprowadzi do końca znanej nam cywilizacji. Filmów, które w ten sposób opowiadają o apokalipsie zombie jest mnóstwo – choćby seria Resident Evil z Millą Jovovich w roli głównej, koreański Zombie Express, czy rewelacyjny 28 dni później (2002) Danny’ego Boyle’a, który poza zombie straszył też… samotnością jednostki w świecie zniszczonym przez zombie. Film Boyle’a był też przełomowy z innego powodu – był to pierwszy obraz, gdzie zombie biegały zamiast poruszać się wolno. Powstały dwa lata później remake Świtu Żywych Trupów w reżyserii Zacka Snydera jeszcze bardziej rozpropagował wizje „biegających zombie”, która powoli stawała się wizją dominującą. Stary mistrz Romero wyraźnie pozostawał więźniem własnych koncepcji i zwyczajnie nie umiał już za tymi zmianami nadążyć. Najodważniejszy film o zombie w XXI wieku zrobił nie Romero, lecz szerzej nieznany kanadyjski reżyser Bruce McDonald. Mowa tu o niedocenianej filmowej hybrydzie komedii z horrorem – Pontypool (2008). Film jest ekranizacją, mało znanej w Polsce, powieści Pontypool Changes Everything autorstwa Tony’ego Burgessa (który jest również autorem scenariusza do filmu). W odróżnieniu od innych obrazów o zombie, nie mamy tu wartkiej akcji, postapokaliptycznego miasta, czy też wielu bohaterów, których liczebność kurczy się wprost proporcjonalnie do zbliżających się napisów końcowych. Akcja filmu McDonalda rozgrywa się niemal w całości w studio radiowym i opiera głównie na dialogach między niewielką liczbą bohaterów. Ta kameralność nie tylko w ciekawy sposób nawiązuje do oryginalnej Nocy Żywych Trupów lecz również przypomina nieco, dziś zapomnianą prawdę, że dobry „zombie movie” nie potrzebuje licznej obsady ani wielkiego budżetu. Podobnie, jak w wielu filmach z gatunku, które wyszły w XXI wieku, mamy tu biegające zombie. Podobne jest również to, iż powodem zmiany ludzi w krwiożercze zombie jest wirus lecz w odróżnieniu od większości z nich, nie jest to wirus typu wścieklizna, którym zarazić się można poprzez ugryzienie. Tu wirus rozprzestrzenia się poprzez język – a konkretnie: wypowiadane słowa. Niektóre wyrazy są „zakażone” i gdy tylko osoba, która je wypowie, zrozumie ich znaczenie, zacznie przeistaczać się w zombie. Co ciekawe, jedynym „zakażonym” językiem jest język angielski. Sam pomysł, który na pierwszy rzut oka wydaje się absurdalny, jest arcyciekawą, otwartą na interpretacje metaforą. Czy chodzi tu o opowieść o komunikacyjnej niemocy, języku, który, jak wiemy ze wszystkich badań nad ludobójstwem, jest zawsze pierwszym „narzędziem zagłady”, czy może o świecie, w którym słowa dawno już oderwały się od swojej treści? Wielość interpretacji zachęca do własnych refleksji, co nie jest typowe w filmach z tego gatunku.
Ponadto, mimo widocznej skromności wykonania, film McDonalda to po prostu dobra rozrywka. Groza przeplata się z absurdalnym humorem, a groteska z poważną socjologiczną analizą. W rezultacie na zmianę boimy się, śmiejemy oraz zaczynamy stawiać sobie pytania. Choć McDonaldowi wyraźnie brakuje makabrycznej wyobraźni oraz reżyserskiej sprawności Romero, to udało mu się zrobić film bardzo intrygujący – taki, którego, w mojej ocenie, nie powstydziłby się sam Romero.
Ze spokojem w przyszłość
George Romero był nie tylko ikoną kina i jednym z faktycznych twórców współczesnego horroru. Był także twórcą niebanalnym, któremu nie brakowało artystycznej odwagi i wiary w widza. Ponadto Romero wierzył, że kino z pozoru B-klasowe może poruszać ważne tematy. Stworzone przez niego i rozwijane przez innych twórców „zombie-movies” w swoich ambitniejszych odsłonach udowadniało, że takie kino jest nie tylko możliwe, ale także potrzebne. Gdy patrzę na zwiastuny arcyciekawie zapowiadającego się The Cured oraz czytam, że za kontynuacje World War Z będzie odpowiadał David Fincher sądzę, że mogę być o przyszłość tego podgatunku spokojny. W „zombie-movies” wciąż drzemie ogromny potencjał do opowiadania niebanalnych i refleksyjnych historii, a same zombie ciągle są ciekawą figurą artystyczną, którą można wykorzystać do opowiedzenia czegoś więcej, niż tylko historii z dreszczykiem.
Marek Nowak
marekn_@poczta.onet.pl