Można mieć kaprys i w weekend wpaść na pomysł grindhousowego filmu (pomaga telefon pełen znanych nazwisk w branży – vide James Franco i jego prawie nieoglądalny Future World). Można też przygotować projekt na spokojnie, zadbać o każdy aspekt w realizacji, w końcu odpuścić tam, gdzie nie ma kasy i skupić się na innych elementach. Taki jest właśnie The Domestics, pełnometrażowy debiut Mike’a P. Nelsona.
Mike P. Nelson jest już na filmowym rynku od ponad dekady i to ten twórca, który w branży łapie się wszystkiego, bo jako filmowiec niezależny nie może oglądać się na wielkie producenckie studia. Na poletko, w którym Nelson „robi”, nikt sam nie zajrzy. Reżyser, jak widać w The Domestics, jest kreatywny, ma oddaną ekipę, dużo wiary i miłości do kina, w tym przypadku do kina eksploatacji.
Fabuła jest prosta, a twórcy oszczędzają nam ekspozycji, która tutaj ograniczona jest do kilku obrazków i słów. Stany Zjednoczone są już po „incydencie”, a szczęście mieli ci, którzy zginęli od razu. Ten moment pasowałby idealnie do wydarzeń po pierwszym Mad Maksie. Nie ma rządu, zapanowała anarchia, kraj zapada się w chaosie, a na zdewastowanych terenach rządzą gangi. Świat ześwirował, ale istnieją też tytułowi „domownicy”, którzy próbują żyć normalnie wbrew wszystkiemu co się dzieje dookoła. Główni bohaterowie muszą jednak ruszyć w podróż, bo Nina straciła kontakt radiowy z rodzicami w Milwaukee. Czeka ich kilkadziesiąt mil drogi przez rozbój, makabrę i śmierć.


