Można być bardzo potulnym w swojej filmowej niezależność, kręcić według reguł, dopasować format pod publiczność i opowiadać przejrzyście. Hartley, chociaż opowiada przejrzyście, prosto i szczerze, to formalnie ma język, który ciężko do czegoś dopasować. To autorskość ponad miarę i chociaż wypadałoby się tu doszukiwać punktów odniesienia do innych filmowców (Hartley jest nazywany Godardem Long Island), to ja wyjątkowo nie chciałbym tego robić. Hal Hartley zasługuje bowiem swoim debiutem nie dość, że na słowa uznania, to jeszcze chciałbym postawić obok niego przymiotnik, który tak rzadko w kinie się pojawia – oryginalny.
Z więzienia w rodzinne strony na Long Island wraca Josh (Robert John Burke). Wyrok dostał za morderstwo i swoje przesiedział. Po odsiadce, ale z rzetelnym fachem mechanika w ręku, dostaje pracę u Vica, którego córka lada chwila zawiesi oko na byłym skazańcu. I słusznie wydaje się Wam, że fabuła wnet wskoczy na znane wszystkim fabularne tory (poniekąd). Jednak nie historia jest tu do końca ważna, a styl w jakim zostaje opowiedziana.
Otóż świat przedstawiony przez filmowca debiutanta to ułomność, nienaturalność, ale i szczerość. Z jednej strony skąpy budżet niesie ze sobą cały bagaż podjętych z przymusu kroków, z drugiej każdy dolar mniej w portfelu odbił się na ostatecznym kolorycie tego nietuzinkowego dzieła. Cóż więc za świat stworzył Hal Harltey posiłkując się zaciągniętym w tym celu kredytem? Świat bardzo hermetyczny, pełen ekscentrycznych postaci, czasem pustych gestów, częstych spojrzeń w kierunku, z którego z pewnością nikt nie przyjdzie, albo w miejsca, w których nic się nie wydarzy. To przedmieścia, amerykańska prowincja, rodzinne strony reżysera, mieszkania jego znajomych, miejsca, które zna jak własną kieszeń. Skąd pomysł na taką formę? To być może koncept na samodzielne konstruowanie filmowej rzeczywistości, gdzie wszystko jest niedoskonałe jak ta szminka na ustach głównej bohaterki przeciągnięta kilka centymetrów obok linii ust, albo tych kilka bójek ulicznych, które de facto bójkami ciężko nazwać, a prędzej popychaniem się nawzajem tak długo, aż zmęczony operator odwraca kamerę w inne miejsce.
A jednak jest coś niebywale magnetycznego w tym wadliwym obrazie, w którym nawet najprostsze rzeczy urastają do rangi tych najważniejszych, a dialogi brzmią jak czytane ukradkiem ze ściągi. Serce w Niezwykłej prawdzie bije bardzo mocno, ale czuć je również poza filmowym obrazem. Wręcz namacalna jest chemia, która musiała być obecna na filmowym planie.
Hal Hartley z impetem wkroczył w obręb kina niezależnego i wydaje się w nim czuć wyśmienicie. Ze stałą ekipą eksperymentuje, bawi się formą, poszerza swoje osobliwe uniwersum dodając kolejnych bohaterów, ale i pozostając przy starych twarzach. To takie rodzinne kino z duszą, w którym od początku, jeżeli tylko załapiesz konwencję, będziesz czuć ciepły, przyjemny i nieprzerwany powiew czegoś egzotycznego…