Radosław Wierzbicki, który regularnie pojawia się w cyklu Niedocenione, tym razem wybrał rok 1988. Autora już znacie z bloga Film Roll (koniecznie obserwujcie fanpejdż strony). A tam, na blogu, który Radek określa jako miejsce ze szczególną wrażliwością wizualną pisał ostatnio o swojej (nowej!) miłości do ozploitation (tutaj), czy o tym dlaczego nie polubił Anihilacji Alexa Garlanda (o, tutaj). Dzisiaj natomiast zerkniemy na filmy, które Radek przywołuje jako niedocenione z roku 1988. (poprzednie wpisy autora w cyklu ’Niedocenione’ -> ’77, ’87, ’97)
Rok 1988, Good morning Vietnam jest najpopularniejszym filmem w kinach, a w radio króluje para George Michael – Kylie Minogue z ponadczasowymi Father Figure oraz I Should Be So Lucky. O tym wszystkim mogliśmy się jednak tylko dowiedzieć od szczęśliwców, którzy liznęli Zachodu. W Polsce zanosiło się na kolejne strajki i protesty, a trochę humoru w kinie można było znaleźć jedynie na Kingsajzie Juliusza Machulskiego. O tym wszystkim i tak musiałem dowiedzieć się z historii bo w 1988 roku przychodzę na świat, co jest chyba wystarczającym powodem by ponowną przygodę z cyklem Niedocenione zacząć właśnie od tego rocznika.
Stracone lata (1988), reż. Sidney Lumet
Sidney Lumet jest reżyserem, który dramat odnajduje tam gdzie ścierają się skrajne odmienne moralne postawy. Dwunastu gniewnych ludzi, Pieskie popołudnie czy genialna Sieć to chyba najbardziej wyraziste przykłady. Te trzy prawdopodobnie najlepsze filmy reżysera łączy rozgrywanie się w czasie teraźniejszym, losy postaci ważą się tu i teraz, nic jeszcze nie jest stracone.
To właśnie odróżnia nakręcony w 1988 roku Stracone lata. Annie i Arthur Pope oraz ich synowie Danny i Harry, to z pozoru niczym nieodróżniająca się rodzina starająca się ułożyć sobie życie. Dosłownie nikt z ich często zmieniającego się otoczenia nie ma pojęcia, że Annie i Arthur byli na początku lat 70. członkami skrajnej lewicowej bojówki, która dopuściła się zamachu na wojskową placówkę produkującą napalm. Przypadkową ofiarą wybuchu stał się woźny, który został w budynku po godzinach pracy. Rodzina Pope’ów jest od tamtego czasu nieustannie śledzona przez FBI i na widok podejrzanie długo zaparkowanego samochodu reaguje natychmiastową ucieczką. Los zsyła ich do New Jersey, gdzie ich najstarszy syn Danny dostaje szansę rozwijania swoich muzycznych umiejętności pod okiem nauczyciela muzyki, pana Philipsa. Ten szybko poznaje się na talencie chłopaka i kieruje jego kiełkujące ambicje w stronę legendarnej Julliard School of Music. Oprócz tego Danny jak na sztubaka przystało, dość szybko przepada za jego córką Lorną. Tymczasem nowe miejsce zamieszkania staje się coraz bardziej gorące co bezpośrednio uderza w jego młodzieńcze pragnienia i bezpieczeństwo rodziny.
Stracone lata to mocny scenariusz, który w rękach Sidneya Lumeta stał się filmem złożonym ale angażującym na czysto emocjonalnym poziomie. Polityczne tło jest pełne szczegółów ale nie przytłacza historii, a romantyczny wątek nie wydaje się ckliwy. Spora w tym zasługa nieodżałowanego Rivera Phoenixa, który za ten film dostał nominację do Oscara. Film cieszył się umiarkowanym sukcesem w kinach i dużym uznaniem wśród krytyki, ale krótko po premierze przepadł. Niesprawiedliwie, bo zawiera w sobie wszystko czego można spodziewać się po wielkim kinie – burzliwą historię, zakazany romans i niemożliwe wybory życiowe. Stracone lata są filmem na który naprawdę trudno pozostać obojętnym, pudełko chusteczek jak najbardziej wskazane.
Spoorloos – The Vanishing (1988), reż. George Sluizer
Na początku lat 70., gdzieś we francuskich Alpach pewna turystka korzystając z postoju swojego autobusu, wyszła kupić gumę do żucia i zniknęła. Policja szukała jej bez skutku przez dwa dni. Krótki artykuł o tym przeczytał przypadkowo młody pisarz Tim Krabbé, który mocno przejął się historią. Pomiędzy życiowymi obowiązkami poświęcił dziesięć lat na ustalenie co stało się z zaginioną dziewczyną. Jak się okazało po zakupieniu gumy na stacji benzynowej, najzwyczajniej w świecie wsiadła do złego autobusu, który odjechał w przeciwnym niż spodziewała się policja kierunku. Autor zadzwonił nawet po latach do feralnej pasażerki by podziękować jej za inspirację do napisania powieści Zniknięcie. Opublikowana w 1984 roku, została cztery lata później sfilmowana pod tym samym tytułem przez holenderskiego reżysera George’a Sluizera.
Fikcyjną historię filmu i powieści, różni jednak znacznie bardziej dramatyczny przebieg. Utrzymany w tonacji realizmu film Holendra, zajmuje się losem młodej pary – Rexa i Saskii. Są na początku wakacji, cieszą się sobą tak jakby mieli kilkanaście lat. Gdy na oparach paliwa dojeżdżają do stacji benzynowej, Saskia wychodzi by kupić kawę. O pomoc prosi ją niewinnie wyglądający turysta z ręką w gipsie. Rex wraca z toalety i zastaje pusty samochód. Szybko rozpoczęte poszukiwania nie przynoszą jednak rezultatu. Trzy lata później, jest cieniem samego siebie. Beznadziejnie rozwiesza ogłoszenia o zaginionej partnerce, aż jednego dnia odbiera telefon od pewnego mężczyzny, który twierdzi że wie co stało się z Saskią.
Celowo jednak unikam centralnej postaci filmu. Raymond Lemorne grany prez Bernarda-Pierre’a Donnadieu mógłby dzielić celę z Hannibalem Lecterem. Dobrze znam ten film ale wciąż nie mogę zdecydować co przeraża w nim bardziej. Tragiczne okrucieństwo przerwanego związku, dwojga szczerze kochających się ludzi czy swoista przystępność perspektywy socjopaty? Sluizer stawia widza przed naprawdę przerażającą podróżą, której przebieg pomimo niemal całkowitego braku fizycznej przemocy, jest sporym wyzwaniem. To prawdopodobnie przesądziło o jego chłodnym przyjęciu przez szerszą publiczność. Pięć lat później George Sluizer wyreżyseruje amerykańską wersję o mocno stępionym (i krytykowanym) wybrzmieniu. Jednak zanim do tego dojdzie, pewnego dnia odbierze telefon od pewnego reżysera, który powie mu że to najbardziej przerażający film jaki kiedykolwiek obejrzał. Tym reżyserem będzie Stanley Kubrick.
Plazma – The Blob (1988), reż. Chuck Russell
Remake dostał dziś drugie życie. W latach osiemdziesiątych miał jednak nieco trudniej, bo znacznie lepiej wiodło się w kinach sequelom, które w przypadku takich produkcji jak Halloween, Piątek 13-go czy Koszmar z Ulicy Wiązów, zdążyły już do 1988 roku przybrać postać kinowych tasiemców. Za remake nieco komediowego Bloba – zabójcy z kosmosu, wziął się jak na ironię reżyser trzeciej części serii z Freddym Kruegerem – Chuck Russell. Nie można było odmówić mu pasji przy obchodzeniu się ze światem Koszmaru z Ulicy Wiązów, i choć wyszedł z tego film dość kłopotliwy to przede wszystkim zwrócił się już w weekend otwarcia. To otworzyło aspirującemu reżyserowi drogę do zrealizowania swojego passion project o zabójczej plazmie z kosmosu.
Russell przeniósł grupę młodych ludzi z modelową scenerią małomiasteczkowej Ameryki do końcówki lat osiemdziesiątych. Pomimo trzydziestu lat różnicy, obie wersje osadzone w czasie teraźniejszym, ogląda się tak samo. Z tą oczywistą różnicą, że późniejsza wersja Russella jednak stara się być znacznie bardziej na serio i na dystans trzyma humor. Z wyjątkiem jednego genialnego gagu z prążkowanymi, ale to trzeba zobaczyć. Bez porównania są również efekty specjalne, które w oryginale z 1958 roku odbiera się umownie. Z tytułowym przeciwnikiem tego filmu, naprawdę nie ma żartów a sposób w jaki atakuje ludzi, został przedstawiony tak realistycznie, że doprowadził uroczą Shawnee Smith do poważnej paniki podczas kręcenia jednej ze scen.
Oprócz realizmu siłą tego filmu jest również bardzo dobry scenariusz, którego współautorem był Frank Darabont, miłośnik twórczości Stephena Kinga. To jemu Plazma zawdzięcza zmienione w stosunku do oryginału pochodzenie oraz wszechobecne smaczki, nawiązujące do Bastionu. Dlatego miasteczkowy outsider świetnie grany przez Kevina Dillona, nazwa się Brian Flagg. Niemal w każdej scenie towarzyszy mu włóczęga, w napisach końcowych wymieniony jak Can Man, a wybitnie niejednoznaczną rolę w całym zgiełku będzie miał rząd Stanów Zjednoczonych. Plazma to diabelnie udany monster movie i chyba w tym właśnie jego problem. W czasie jego premiery, widownia okazała się bardziej spragniona grozy w postaci uczłowieczonej. Czego kulminacją będzie trzy lat później pojawienie się w kinie Hannibala Lectera w wykonaniu Anthony’ego Hopkinsa. Ten trend zostaje zresztą w Plazmie inteligentnie obśmiany gdy w lokalnym kinie jest wyświetlana Masakra narzędziami ogrodowymi. Jak prezentuje sprawę mamie kolegi zdecydowanie zbyt młody bohater: „To taka typowa sieczka. Gość w masce hokeisty zarzyna kilkoro nastolatków. Ale niech się Pani nie martwi, nie w niej seksu ani narkotyków”. Cóż, naprawdę warto odwiedzić senne Abbeville. Gdzie indziej tak dobrze może wypaść krwiożercza plazma, jak nie wśród burgerowych dinerów, napalonych futbolistów z okręgówki i ślicznych cheerleaderek?
Oni żyją! (1988), reż. John Carpenter
John Carpenter to chyba najbardziej niedoceniony reżyser w historii kina. Z całej jego różnorodnej filmografii należne uznanie uzyskały tylko Halloween i Coś. Pozostałe jego filmy były odbierane w najlepszym wypadku z mieszanymi uczuciami. Chwalono atmosferę i niepowtarzalną muzykę ale ganiono przemoc i okrucieństwo oraz światopoglądowy pesymizm. Za to ostatnie dostało się również Oni żyją!, do którego nakręcenia zainspirowała reżysera hurraoptymistyczna reaganomika, z jej naczelnym wezwaniem by pozwolić bogatym się bogacić bo pieniądze będą wtedy skapywać dla uboższych. Cóż, nie skapywały, ale po kolei.
Nada (w tej roli eks-wrestler Roddy Piper) to szukający nowej szansy w wielkim mieście równy gość. Pojawia się znikąd, spokojnie spaceruje po mieście z całym życiem upchanym w turystycznym plecaku. Zachodzi do pośredniaka, ale pani z jeszcze schnącym lakierem na paznokciach tylko wzdycha na jego opowieści o znikających miejscach pracy i odpowiada mu, że teraz nic dla niego nie ma. Idąc dalej napotyka kaznodzieję, głoszącego niestworzone historie o przybyszach z innego świata, którzy opanowali umysły ziemskich przywódców. Choć nada po hiszpańsku oznacza nic to w końcu do naszego everymana, uśmiecha się szczęście i znajduje pracę na budowie wieżowca. Krótko potem również dach nad głową w przytułku dla bezdomnych, który prowadzi niejaki Gilbert. Jednak sprawy szybko przybierają dziwny obrót, gdy Nada ponowne spotyka księdza od kosmicznych teorii a niedługo później okulary, które pozwalają mu zobaczyć świat zupełnie odmienny od tego do którego przyzwyczaiło go dotychczasowe życie.
Nawet gdy wziąć pod uwagę otoczkę kultu jaka wytworzyła się wokół Oni żyją! gdy wszedł do obiegu domowego, pozostaje on filmem niedocenionym. Uwielbiam go całym sercem. Jego pierwsza połowę ogląda się jak dokument, nie odwracający spojrzenia od problemów epoki – społecznego wykluczenia, hipokryzji rządzących i brutalności policji. Nie ciągnie nas jednak w emocjonalne doły, bo Roddy Piper co rusz sypie grepsami z ringu i bez owijania w bawełnę daje tym co trzeba lekcje wrestlingu. Jest również mistrzowsko wpleciony dystopijny motyw, którego nie powstydziłby się Jean Baudrillard. Na ironię zakrawa fakt, że jego ślady można odnaleźć w pewnej bardzo popularnej dziś marce odzieżowej. Wszystko podane w ukochanej przez reżysera szerokoekranowej anamorfozie i klimatycznej muzyce, wyjętej jakby z westernu. Jak nośny to film pokazuje niedawny przypadek gdy amerykańskie alt-rightowe kołki, próbowały go na twitterze odmalować jako krytykę żydowskiej dominacji nad światem. Zwyczajowo pominęli kontekst historyczny filmu, o czym przypomnieć musiał sam reżyser nazywając teorię absolutnie idiotyczną. Ogromną satysfakcją jest po latach widzieć jak ten film wypala w twarz dokładnie tym ludziom, w których był od początku wymierzony. Jeszcze większą przypominanie, nawet jeżeli przez trzydzieści lat powód do jego oglądania jest dokładnie ten sam.