Mariusz Czernic, którego znacie z bloga Panorama Kina, niezastąpiony poszukiwacz filmowych łakoci z lat starszych i tym razem spisał się na medal. Mariusza możecie „poczytać” nie tylko na łamach autorskiej Panoramy… Jego teksty znajdziecie na stronie Kinomisja oraz Film.org.pl. Mariusz wybrał rok 1968. Ach, co to był za rok! 2001: Odyseja kosmiczna, Pewnego razu na Dzikim Zachodzie, Tylko dla orłów i wiele, wiele innych znanych i docenionych. Wśród tych wszystkich głośnych tytułów przemknęło wiele, które zdaniem zaproszonego gościa są niedocenione. Nie widziałem żadnego z nich i dlatego tak bardzo lubię ten cykl! Zerknijcie również na poprzednie wpisy autora – Niedocenione ’47, ’57, ’67
Słodka trucizna (1968), reż. Noel Black
Adaptacja powieści Stephena Gellera wyróżniona nagrodą krytyków nowojorskich dla scenarzysty Lorenza Semple juniora. Scenariusz nie jest jedyną zaletą dzieła, ale film przeszedł bez echa i nawet po latach mało się o nim mówi. Słodka trucizna to pełnometrażowy debiut Noela Blacka, laureata Złotej Palmy za film krótkometrażowy Skaterdater (1966). To film bardzo przemyślany – od niuansów charakterologicznych postaci po błyskotliwą puentę. Głównym bohaterem jest były pacjent zakładu psychiatrycznego. Nie jest on jednak szaleńcem, ale marzycielem i pechowcem, który próbując ułożyć sobie życie na nowo zaczyna od kłamstw. Niewinne z pozoru kłamstwa mają katastrofalny wpływ na jego losy. Obraz świata, jaki stworzył w swojej wyobraźni jest zupełnie odmienny od rzeczywistości. Życie nie jest grą, w której obowiązywałyby reguły fair play.
Twórcy filmu bardzo przewrotnie obsadzili w głównej roli Anthony’ego Perkinsa. Dzięki jego niezapomnianej kreacji w Psychozie (1960) wyczuwa się w nim szaleństwo, co wprowadza dodatkową dawkę suspensu. Niezwykle intrygująca jest postać kobieca – to ona jest tytułową słodką trucizną. Być może nawet nie zdaje sobie sprawy ze swoich zabójczych właściwości. Tuesday Weld to aktorka niedoceniana, ale w tym filmie akurat znakomita – łączy w sobie cechy głupiutkiej lolitki i drapieżnej kobiety-modliszki. Ta rola długo pozostaje w pamięci i jest jednym z najmocniejszych atutów produkcji. Dzieło Noela Blacka trudno zaszufladkować w jednej kategorii, bo komedia miesza się z dramatem, a romans z thrillerem psychologicznym. Głównym tematem są ludzie o złożonym charakterze, a przez to nieprzewidywalni. Ci ludzie sami nic o sobie nie wiedzą i dopiero z czasem odkrywają do czego są zdolni. Mimo iż od premiery upłynęło pół wieku, film wciąż może dostarczyć emocji i refleksji. Wizytówką tego dzieła – oprócz widocznej na plakacie blondynki z bronią w ręku – jest marsz patriotyczny The Thunderer Johna Philipa Sousy, pełniący funkcję głównego motywu muzycznego. Cała recenzja tutaj
Strzelby dla San Sebastian (1968), reż. Henri Verneuil
Opowieść o wyjętym spod prawa awanturniku, który w stroju kapłana zaprowadza porządek w zapomnianej przez Boga wiosce, mogła w rękach innego reżysera zmienić się w naiwny i nudny moralitet. Ale pod kierunkiem francuskiego filmowca Henriego Verneuila jest to kino efektowne i angażujące, nie pozbawione ironii i humanizmu. Jest to koprodukcja francusko-włosko-meksykańsko-amerykańska i to już wiele mówi o filmie. Konkretnie mówi o tym, że obecne są tu zarówno elementy agresywnych spaghetti westernów jak i amerykańskiego, pełnego wiary w człowieka, podejścia w stylu Siedmiu wspaniałych (1960). Ogląda się z dużą przyjemnością także ze względu na interesujących bohaterów. W roli głównej charyzmatyczny Anthony Quinn jako zwykły człowiek, którego naiwny lud bierze za zbawiciela (czytelna analogia do losów Jezusa). Jego antagonistą jest Charles Bronson w roli Metysa, który nienawidzi siebie za to, że jest mieszańcem. Postać Quinna (jak i samego aktora) to również mieszaniec, jednak on nie dzieli krwi na hiszpańską i indiańską, bo wie, że każda krew ludzka jest taka sama.
Akcja toczy się w „niewłaściwym” dla klasycznego westernu czasie, to znaczy w połowie XVIII wieku, więc bliżej mu do produkcji historycznej, tym bardziej że fabuła zmierza w kierunku widowiskowej bitwy. To pierwszy z sześciu filmów Verneuila, do których muzykę skomponował Ennio Morricone, choć jego geniusz nie wybrzmiewa tu tak mocno jak w kolejnych ich wspólnych dziełach. Wrażenie robi szereg efektownych wizualnie scen, takich jak na przykład polowanie na białego konia. Piękny rumak jest tu wyraźnie ukazany jako symbol pokoju i przyjaźni. Znamienne są również fragmenty przedstawiające budowanie i burzenie tamy, które jasno nasuwają skojarzenia z przezwyciężaniem własnych blokad i zahamowań, pokonywaniem słabości, a w szczególności strachu. Nie ma tu rzecz jasna mowy o realizmie, ale nie jest on niezbędny do wykreowania fascynującej opowieści z przekazem. Ogólny przekaz głosi, że Boga należy szukać w ludziach i można go znaleźć nawet na pustyni, a nie tylko w murach kościoła. Idealny film na niedzielę – może z powodzeniem zastąpić kazanie osoby duchownej.
Władza (1968), reż. Byron Haskin
Byron Haskin (reżyser) i George Pal (producent) to współtwórcy dwóch klasyków z lat 50. Jeden z nich – Wojna światów (1953) według powieści H.G. Wellsa – jest wciąż pamiętany, ale ich drugi ważny film – Naga dżungla (1954) na motywach opowiadania Carla Stephensona Leiningen kontra mrówki – popadł w zapomnienie. Niesłusznie, ponieważ to błyskotliwe, interesujące dzieło z udanymi występami Eleanor Parker i Charltona Hestona. Pokryty grubą warstwą kurzu jest także ich ostatni wspólny film – Władza na podstawie powieści Franka M. Robinsona. I to właśnie tę produkcję postanowiłem wydobyć teraz na światło dzienne. Jest to opowieść z pogranicza science fiction i kryminalnego thrillera, rozgrywająca się w środowisku naukowców. Podczas badań nad zwiększeniem odporności psychicznej człowieka okazuje się, że wśród pracowników instytutu badawczego znajduje się osoba o nadludzkich zdolnościach. Nie wiadomo jednak kto posiada ten dar i ta zagadka generuje suspens. Pojawia się postać enigmatycznego mordercy, która uatrakcyjnia fantastyczno-naukową fabułę.
Dużo jest świetnych scen, wyróżniających się pod względem wizualnym i technicznym. Twórcy mieli do dyspozycji niezbyt docenianego, ale wykonującego świetną robotę operatora Ellswortha Fredericksa (Inwazja łowców ciał, Sayonara). W kilku partiach wyróżnia się niezła muzyka (na tym polu wykazał się Miklós Rózsa). Dla Byrona Haskina omawiany obraz był ostatni w karierze. Warto sprawdzić filmografię tego reżysera, bo można w niej znaleźć wiele zapomnianych perełek. Kręcił czarne kryminały, filmy przygodowe, westerny i science fiction. Był pionierem w dziedzinie fotografii trikowej – w 1939 otrzymał specjalnego Oscara za opracowanie systemu tylnej projekcji, który był regularnie wykorzystywany w złotej erze Hollywood. Realizując Władzę miał 68 lat i już myślał o emeryturze, ale zanim ukończył produkcję wykazał się jeszcze raz sprawnością warsztatową i kreatywnością w tworzeniu scen efektownych wizualnie. Film ma także całkiem niezłą obsadę, jednak są to przeważnie aktorzy o znanych twarzach, lecz zapomnianych nazwiskach. Na koniec autorzy zostawiają widzów z pytaniem, czym jest władza i co byście zrobili, gdybyście ją otrzymali.
Żegnaj, przyjacielu (1968), reż. Jean Herman
Łatwo się domyślić, dlaczego film jest niedoceniany. Po tak wyrazistych osobowościach jak Alain Delon i Charles Bronson widz oczekuje mocarnej, dynamicznej rozrywki pełnej przemocy, miłosnych podbojów i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Zamiast tego otrzymujemy prawie dwie godziny sensacyjnego, ale bardzo kameralnego kina, w którym akcja jest – jak na kino sensacyjne – dosyć powolna i mało spektakularna. W gruncie rzeczy intryga okazuje się jednak frapująca. Jeśli widzom uda się w nią wejść, to nie powinno być rozczarowania, tym bardziej że zakończenie jest satysfakcjonujące. Umieszczono tu bardzo wiele motywów – od kina kumpelskiego poprzez heist movie, a kończąc na hitchcockowskim thrillerze o człowieku wrobionym w kryminalną aferę. Dochodzi do tego jeszcze tło obyczajowe – legioniści wracający z wojny algierskiej, próbujący ułożyć sobie życie na nowo.
Ogląda się z zainteresowaniem, próbując rozgryźć motywacje bohaterów. Czy tytuł aby nie jest przewrotny i ta przyjaźń rzeczywiście jest czymś realnym? Czy pieniądze lub perspektywa spędzenia wielu lat za kratkami wystarczą, by przerwać tę więź? Bohaterowie sprawiają wrażenie, jakby się nienawidzili, więc ten związek od początku przypomina cienką linię, którą łatwo przeciąć. I jaką rolę pełnią tu kobiety? To też jest ciekawe. Ogólnie jest to całkiem niezły – nieoczywisty i zaskakujący – film. Ma również świetny motyw muzyczny, którego autorem jest François de Roubaix, twórca równie niedoceniany co omawiane filmy.
Żywe tarcze / Cele (1968), reż. Peter Bogdanovich
Trudno uwierzyć, że tak dobry film powstał właściwie przez przypadek. Gdy Roger Corman zorientował się, że Boris Karloff jest mu winien dwa dni zdjęciowe, zaproponował jednemu ze swoich uczniów, Peterowi Bogdanovichowi, by nakręcił szybko film z tym aktorem, oszczędzając w ten sposób pieniądze. I tak powstał błyskotliwy debiut reżyserski, w którym Boris Karloff zagrał jedną ze swoich najlepszych ról. To rola zupełnie odmienna od tych, w jakich chałturzył na stare lata popularny niegdyś gwiazdor kina grozy. Przede wszystkim nie jest to klasyczny horror. Pozbawiony jest gotyckiej atmosfery, ale strach jest w nim obecny – przejawia się pod postacią nieprzewidywalnej ludzkiej natury. Akcja toczy się współcześnie, a kulminacyjne sceny rozgrywają się w kinie samochodowym. Choć jest to wymuszone, gdyż reżyser musiał znaleźć sposób, by wykorzystać fragmenty Cormanowskiego horroru Strach (The Terror, 1963), to jednak akcja w drive-in’owym gmachu przywołuje urok i nastrój szalonych lat 60. oraz zalatuje tarantinowskim postmodernizmem.
Karloff zagrał poniekąd samego siebie, aktora od horrorów, który zauważa, że tworzenie filmów grozy nie ma właściwie sensu, ponieważ rzeczywistość pełna jest strachu, terroru, bezmyślnej przemocy. Świat należy do ludzi młodych, stwierdza protagonista, jednak to właśnie młody człowiek okazuje się największym zagrożeniem. Coś dzieje się w jego głowie. Coś podpowiada mu, by zabijał. Bez żadnej motywacji. Tak po prostu. Skoro broń jest na wyciągnięcie ręki, to dlaczego nie zrobić z niej użytku? Scenariusz jest prosty i napisany przez życie, ale to jest w nim właśnie najważniejszą zaletą. Reżyser przestrzega przed potężną mocą broni palnej, której bardzo łatwo ulec, łatwo stać się jej niewolnikiem. Ten przekaz pozostaje aktualny do dziś.
Peter Bogdanovich to miłośnik twórczości Howarda Hawksa. Jego komedia No i co, doktorku? (1972) jest inspirowana dziełami Hawksa, w szczególności Drapieżnym maleństwem (1938), natomiast w Żywych tarczach jest wyraźny hołd dla zapomnianego arcydzieła Ludzie za kratami (1931). Mentor reżysera, Roger Corman, mógł być zaskoczony, że jego uczeń zamiast prostej rozrywki nakręcił film z ambicjami, do tego wiarygodny psychologicznie i dojrzały warsztatowo. Ale mógł być też z niego dumny, bo i sam próbował sił w ambitniejszym kinie.