Można tylko pozazdrościć Jamesowi Franco swobody w obranej przez niego twórczej drodze. Angażuje się przecież w projekty ambitne jak Skowyt, odnosi sukcesy jako aktor (127 godzin). Pracuje dużo i wydaje się robić tylko to na co ma ochotę. I fajnie, że miał ochotę oddać się brutalnemu odłamowi kina, czystej eksploatacji zanurzonej w postapokaliptycznym kurzu. Dość szybko w trakcie trwania seansu zobaczycie wyraźnie jakie filmy były tutaj dla Franco inspiracją. Jego Future world, którego był współproducentem i współreżyserem jest niczym innym jak miksem dwóch tytułów, zżynką z Mad Maxa: Na drodze gniewu (recenzja) i The Bad Batch (recenzja). Pisząc, że dany tytuł „koresponduje” byłoby tu wielce delikatne, szczególnie, gdy szkielet jest tak wyraźnie ściągnięty z obu wymienionych, a na dodatek jedną z głównych ról w Future world gra Suki Waterhouse. Ta sama, której żółte szorty zdobiły świetny plakat The Bad Batch Any Lily Amirpour.
Future world
Świat odległej przyszłości. Ostatnie ludzkie przyczółki to te na bezkresnych bezdrożach, często terenach pustynnych. Bez nadziei, zdziesiątkowani przez wirusa próbujemy trwać. Future world to historia chłopaka, który chce odnaleźć lekarstwo dla matki i historia dziewczyny, androida, który odnajdzie swoją duszę. Połączy ich los, a plany będzie chciał pokrzyżować prawdziwy zwyrodnialec (James Franco) ze swoją świtą na motorach. Nie może przeżyć, że jego własność zbiegła. Tym bardziej, że ma klucz, pilota dzięki któremu mógłby ją kontrolować!
Szkopuł i dramat całego przedsięwzięcia tkwi w tym, że oprócz dużych pokładów miłości do kina gatunkowego i samej frajdy tworzenia, wypadałoby jeszcze mieć scenariusz, a nie kilka scen i luźny koncept. Największym plusem jest tu casting. Fajnie zobaczyć na ekranie Snoop Dogga w roli skrojonej idealnie pod sceniczny image – postapo pimpa, Millę Jovovich jako drug lorda z drug city, czy Lucy Liu, której notabene już dawno nie widziałem. Obsada robi wrażenie, ale do końca ma się wrażenie, że to spotkanie znajomych na weekend i zabawa głównie dla nich, a nie dla widzów, jak się niestety okazało.
Future world to nieudane połączenie art housu (z braku pomysłów postawiono na miłe dla oka zdjęcia, całkiem niezły ruch kamery, doskonałe barwy) z niskobudżetową obskurą rodem z włoskich imitacji Mad Maxa. Akcja to te same, ciągle powtarzane ujęcia gnających przez pustkowia motorów. Raptem dwa pojedynki okraszone są wątpliwej jakości choreografią, która tylko uwypukla to, jak słaby ma Franco movement (pojedynek Franco vs Jovovich). W teorii wszystko brzmiało nieźle, ale w rzeczywistości jest nudnymi, rozgotowanymi pierogami bez farszu. A zamysł Jamesa Franco, który dzierży w ręku pilota do kontroli antagonistki jest co najmniej niepokojący. Cały zresztą film jest tak uwłaczający, niskich lotów i nieziemsko głupi, że muszę przyznać, a przyznawać się lubię, nabrałem się. Future world miał bowiem jedną z lepszych zapowiedzi od dawna, wyskoczył nagle, wyglądał wyśmienicie, fantastycznie, z b-klasowym sercem. Niech już zniknie i chciałbym o nim jak najszybciej zapomnieć.