Avengers: Infinity War dał mi całkiem sporo. Przede wszystkim zrozumiałem, że czasem potrzebuję takiego fast foodu i że nie ma wstydu jak siedzę pośród dużo młodszych widzów (w większości) i gapię się na wygenerowane komputerowo postaci. To najlepszy startujący obecnie po kasę blockbuster. Jest jak gwiazdor muzyki pop, który nie oszukuje z playbackiem, daje trzy godzinny koncert, bisy i jest przez cały czas miły i sympatyczny dla fanów. Dla fanów, to ważne. Nie ma tu miejsca na potknięcia, oprócz tego, że przydałoby się „w poprzednim odcinku”. Osobie, która opuszcza kilka filmów z serii zajmuje trochę czasu, by połapać się co się tu właściwie dzieje. Dlaczego Strażnicy Galaktyki z Thorem i w zasadzie dlaczego jeszcze nie wyskoczyły Hobbity, Transformersy i kaczor Howard (to akurat najbardziej możliwe)? Jest przez to Avengers bardzo zadeklarowany na najlepszy odbiór dla komiksiarza i fana Marvela jako takiego. Nie oglądałeś? Wypad. To coś jak klika, która ogłąda i komentuje tylko swoje rzeczy, malkontentów pozostawia bez wsparcia.
Wybrani bohaterowie z uniwersum Marvela walczą wiec z Thanosem, który ubzdurał sobie, że zamieni pół wszechświata w pył i przez to będzie wszystkim lepiej – „Kiedyś zrozumiecie i mi podziękujecie”. Walka odbywa się na rożnych poziomach, w różnych scenografiach i konfiguracjach. Wyśnione mash-upowe układy wprost od Marvelowskiego rozmarzonego geeka próbują powstrzymać Thanosa przed ostatecznym zaciśnięciem pięści z kompletem pierścionków…
150 minut komiksowego Eldorado jest napakowane akcją i CGI (które poznajesz tylko wtedy, gdy dotyczy przedmiotu czy postaci, które nie mają prawa istnieć). I pośród tego całego optycznego miksu czułem się podejrzanie wygodnie. Jak na prawie trzy godziny filmu, ma doskonale wyważone tempo, fabularnie jest podzielony na kilka przystanków ściśle związanych z wydarzeniami. Humor wychodzi wciąż od tych samych bohaterów i jest tak samo odpowiednio spreparowany (dodatkowo jak zwykle autoironiczny, również względem doboru aktorów do filmowych bohaterów via Peter Dinklage w roli krasnoluda giganta). To wielki kocioł, gdzie wrzucono pierwsze i drugie danie, ale i dorzucono sałatkę, a mimo wszystko udało się podać na talerzu coś smacznego. Uwierał mnie element, o który słusznie się obawiałem. Najsłabszym ogniwem jest wizyta w krainie Czarnej Pantery i walka na polach przed metropolią. Nic tak nie przyprawiało mnie o dysonans jak stwory szarżujące na ubranych w tradycyjne stroje wojowników niczym z plemienia Zulu (i jeszcze mieli strzelające dzidy). Najbardziej podobał mi się Thanos, z tym swoim pokrętnym rozumowaniem porządku. Antagonista jak na wygenerowanego komputerowo kolosa wypadł wyśmienicie. Rozumiałem jego emocje i ból. Nie był tępym okrutnikiem, a raczej inteligentnym despotą, który jednak nie czerpał przyjemności ze swoich brutalnych czynów. Oczywiście, wszystko było godne potępienia, jednak to była jego racja. Fajne było to, że nie był jak rozjuszony agresor, był świadom swojej siły, rozmawiał. W zasadzie każda z postaci była na swoim miejscu, nie wychodziła przed szereg, a i miała dla siebie „5 ważnych minut” niczym jedno kluczowe zdanie Silent Boba.
Infinity War potrafi być epicki, ale nie wtedy, gdy do gry zaprzęgnięta jest cała krzemowa dolina, a w momentach skromnych, gdzie do głosu dochodzi dialog, nawet kilka spojrzeń. Bracia Russo przypominają, że każdy z ekipy może zaważyć na losach świata, upuścić trochę krwi najpotężniejszemu (moje ulubione sceny, gdy nawet Goliat klęka pod naporem ciosów małych Dawidów). Finał jest wyjątkowy, bo zwiastuje być może najciekawsze z przyszłorocznych filmowych, blockbusterowych doznań.
Czas trwania: 150 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
Scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely, Stan Lee, Jack Kirby
Obsada: Robert Downey Jr., Chris Hemsworth, Mark Ruffalo, Chris Evans, Scarlett Johansson, Don Cheadle, Benedict Cumberbatch, Tom Holland
Muzyka: Alan Silvestri
Zdjęcia: Trent Opaloch