Zaczyna się nie najgorzej. Twórcy pierwszego duńskiego serialu Netflix szybko przewracają porządek świata zwiastując kilkoma wydarzeniami to co najgorsze. Postapokalipsę!
Simone jeszcze kilka minut temu spieszyła się na szkolny egzamin, a teraz siedzi w aucie z całą rodziną, z ojcem za kierownicą, który zdaje się wiedzieć więcej niż inni. Oto nadciąga katastrofa w postaci niosącego zagładę deszczu. Jakikolwiek kontakt ze skażoną wodą przyniesie wirusa i niechybną śmierć. Simone z młodszym bratem trafia do przystosowanego na dłuższy pobyt schronu, by po sześciu latach wyjść na powierzchnię.
Koncept z apokalipsą niesioną opadami atmosferycznymi być może dobrze wyglądał na papierze, ale na ekranie jest przedstawiony bardzo naiwnie i niejasno. Natomiast sama droga scenarzystów z rozwinięciem pomysłu i wrzuceniem pary rodzeństwa na opustoszałe skandynawskie tereny zatacza się pod naporem kolejnych kuriozów. I nie chodzi tylko o to, że coś jest nieprawdopodobne, a raczej głupie i niedopracowane. I naprawdę jest tego cała masa i wciąż dochodziły kolejne elementy, które razem budowały nieszczególnie dobry obraz całej produkcji. Już po pierwszych minutach jesteśmy świadkami pieszej drogi do schronu na skróty, chociaż wcześniej bohaterowie jechali do celu autostradą (w inną stronę), a zatrzymał ich wypadek. Serwowane przez aktorów emocje zmieniają się u bohaterów jak za dotknięciem magicznej różdżki – od najtragiczniejszej chwili w życiu, po śmiech i taniec. Całość jest bardzo niepoukładana i niegotowa (incydent z matką w schronie zakrawa na jakąś alogiczną osobliwość, a jest tego więcej). Jeszcze nie spotkałem się z tak nieudolnie prowadzonymi retrospekcjami, nie mogłem dojść do ładu i umiejscowić opowieści w konkretnych realiach (niby teraźniejszość, ale technologia to czasem sci-fi). Niestety, historia w żadnym stopniu mnie nie wciągnęła. To wprawdzie trzy odcinki, ale już one pozbawione były napięcia, nawet przyjemne postapokaliptyczne środowisko nie przyćmiło sedna problemu, że The Rain z postaciami z nikłą charyzmą jest nudny.
Skandynawskie postapo nie położyło pokładanych w nim nadziei, bo takich nie miałem. Wydaje mi się, że niestety będzie w podobnym tonie brnęła do końca i nie będzie niczym innym jak The Walking Dead (gdzieś tam jest jeszcze karkołomna i nieudana próba uchwycenia klimatu z Drogi Johna Hillcoata) z drużyną nastolatków, którzy snują się od rudery do rudery, przemierzają połacie urokliwych krajobrazów (mały plus), po drodze poznają się, wracają wspomnieniami do starych dobrych czasów, kiedy z mamą i tatą robili zakupy w IKEI. Odpuszczam.
Ocena dotyczy trzech pierwszych odcinków