Alan Clarke nie lubi łatwych pytań i prostych odpowiedzi na nie. Nie raz to udowadniał firmując buntownicze kino swoim nazwiskiem. W filmach z lat 80., które widziałem, subkultura skinheadów zawsze była pokazana podobnie. Jeżeli nie główni bohaterowie, to skupieni wokół nich skini byli najczęściej bezmyślnymi, tępymi bandytami. Tutaj, jedynym przedstawicielem subkultury jest Trevor, fenomenalny w tej roli Tim Roth, dla którego występ u Clarke’a był ekranowym debiutem. A jego skin, oprócz tego, że jest zdemoralizowany, jest też bystry i elokwentny.
Fabuła jest znikoma, a służy jedynie pokazaniu mechanizmów i jednostki, która znajduje się w trybach już od dawna (Clarke sugeruje, że wpada się w nie w już dzieciństwie). Bohater jest w pewnym momencie na tyle świadomy, że próbuje wyskoczyć, zablokować, zrobić cokolwiek wbrew zasadom. Trevora poznajemy, gdy trafia pod „opiekuńcze” skrzydła kolejnej instytucji, która ponownie nie ma pomysłu co z nieletnim zrobić (to w zasadzie ostatni krok „przed” więzieniem). Obserwujemy tę sytuację raptem przez kilkanaście godzin, kiedy reżyser pokazuje nam skinheada trochę niekonsekwentnego w szerzeniu ideologii. Reszta się zgadza – ogolona głowa, szybki marszowy krok w rytmie The Exploited, swastyka na czole, wzrok, który karci, deprymuje, wprawia w zakłopotanie. Jednak najważniejsza dla filmu i dla Trevora jest wściekłość. Ta wściekłość i nienawiść jest wszechogarniająca, bije z każdego słowa i spojrzenia. Nawet gdy starał się mówić spokojniej, to dało się wyczuć gotową do detonacji nuklearną bombę.
A czego tak nienawidzi? Najłatwiej byłoby napisać, że wszystkiego, ale głównie… siebie. Mocna wymowa towarzyszy jego drodze przez cały seans, ale znamienna jest ta scena, gdy zatrzymuje się przed witryną ilustrującą mieszkanie wypełnione przedmiotami na sprzedaż, czyli kanapę, telewizor, manekiny, artykuły z cenami. I chociaż z twarzy nie znika mu szyderczy grymas, to czułem, że tym razem bije z niej również smutek. Z ideologią łączą go słowa i czyny, ale to tylko fasada, bo chłopakowi chodzi tylko o to, by stanąć w kontrze do ustalanego przez kogoś, kogokolwiek porządku. Scena w karcerze, gdy „opiekunowie” rozrysowują na tablicy schemat działania upadku społecznego od pierwszych rozbojów, problemów w szkole, po dzień dzisiejszy jest jedną z najbardziej wymownych w historii kina. I nie chodzi bynajmniej o punkt widzenia pewnego siebie urzędnika, który raz za razem zapewne wyjaśnia i rozrysowuje przeszłość, teraźniejszość i przyszłość Trevora i jemu podobnych, a o samego młodego człowieka, który to wszystko rozumie i jednocześnie brnie dalej w swoim buncie.
Nie ma wątpliwości, że Made in Britain to krytyka głównie tego, że młodego człowieka nikt nie słuchał, nie pokazywał mu możliwości. Zresztą bohater dokładnie wyjaśnia, kto i gdzie popełnił błąd, że stał się taki jaki jest teraz. Clark opowiada wykorzystując znane i opanowane przez siebie środki. Jest więc surowo, pomieszczenia są puste, najważniejszy jest człowiek i jego problemy. Tim Roth wydobył ze swojej postaci nie tylko gniew danej osoby, ale i całego pokolenia, które jest zagubione, osamotnione w swojej walce. Jasne, że ciężko dotrzeć do takiej osoby, ale tym bardziej ciężko, gdy ten jest już zdeklarowany w swojej walce. Made in Britain jest wybitnym przykładem zilustrowanego gniewu, momentu kiedy dotarcie do serca problemu wymaga czegoś więcej niż pogadanki, czyli wielu reform i ogromnego nakładu sił.
https://www.youtube.com/watch?v=H7kIMZ2Yup0