Paul Michael Glaser, znany lepiej jako detektyw Dave Starsky z serialu Starsky i Hutch, po 1979 roku i nagranych 92 odcinkach serialu o policjantach z miasta Bay City zajął się również reżyserią. Głównie dla telewizji, ale zdarzały się wyjątki. Jego pełnometrażowym debiutem była właśnie Banda jednej ręki, rzecz, w której tematycznie czuł się najlepiej.
To historia o ziomkach z różnych dzielnic. Jest ich pięciu, każdy z innymi paragrafami. Są młodociani, pewnie na swój łobuzerski sposób przystojni. Każdy specjalizuje się w innej dziedzinie, pochodzą z różnych miejsc i grup etnicznych. Taki swoisty boys band w kryminalnym odcieniu. To w końcu recydywa, którą pod swoje skrzydła bierze nowo utworzona jednostka resocjalizacyjna. Zostają przetransportowani do dzikiej głuszy na bagienne tereny, gdzie pozbawieni dobrodziejstw współczesnej techniki zdają się na łaskę i niełaskę nowego życiowego przewodnika. Indianin Joe (Stephen Lang) nauczy ich jak polować, żyć i przetrwać przy pomocy jednego noża.
Taki film nie miałby szans teraz powstać, a przynajmniej nie przy akompaniamencie takiej naturalnej, szczerej naiwności, która w żaden sposób nie jest mankamentem dla filmu, a dodaje mu potrzebnego uroku. Tym bardziej tyle lat po premierze. Banda jednej ręki to w zasadzie dwa filmy w jednym. Dwie części z lekko zarysowaną granicą różnią się znacząco stylistyką, tonem i ciężarem opowieści. Czas ponownych narodzin tytułowej bandy to przygodówka z licznymi elementami surwiwalu o komediowym zabarwieniu. Jest trochę slapsticku, perypetie są szyte grubymi nićmi, a od samego patrzenia na pomysły radzenia sobie wśród dzikiej przyrody, Beara Gryllsa rozbolałaby głowa. Ale najważniejsze, że chłopcy uczą się odpowiedzialności i szacunku do siebie. Po „szkoleniu”, kiedy stają się lepsi i mądrzejsi, jadą do Miami i jednego z jej podłych fyrtlów. Druga część to już ówczesny konik Michaela Manna, który sprawował przy obrazie funkcję producenta i którego wyraźny odcisk widać na Bandzie jednej ręki. Włączony zostaje ponury klimat, estetyka też jakby znajoma, a najważniejsze, że ktoś w końcu włączył tę szczególną składankę muzyczną, którą mieli w swoim samochodzie Crockett i Tubbs (usłyszycie Prince’a, Boba Dylana, Mr. Mister).
Banda jednej ręki powstała, gdy w telewizji leciał drugi sezon Miami Vice. Czas więc odpowiedni, by podczas olbrzymiej popularności serialu dać widzom film w podobnym klimacie. Oprócz miejsca, muzyki, osoby producenta, oba tytuły łączą jeszcze aktorzy Al Shannon i Michael Carmine. Michael Mann, gdy pokazano mu scenariusz, był od początku zachwycony projektem. Obok Policjantów, Banda miała być pewnym uzupełnieniem, filmem, który zgarnie dodatkową część widowni. Tak się nie stało, a przy budżecie ośmiu milionów, Banda zarobiła połowę z tego. Ja polecam, bo zachowana jest tu pewna lekkość chwili, kryminał stanowi znakomite tło, a heroiczne czyny młodych bohaterów wpisują się doskonale w kilka innych filmowych przykładów jak Czerwony świt Johna Miliusa, czy trochę późniejszy Toy Soldiers Daniela Petrie Jr. No i jaki film ma specjalnie dla niego skomponowaną piosenkę Boba Dylana (tytułowa Band of the Hand), czy Stephena Langa, który gra Indianina? Hę?
Czas trwania: 109 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Paul Michael Glaser
Scenariusz: Leo Garen, Jack Baran
Obsada: Stephen Lang, Michael Carmine, Lauren Holly, John Cameron Mitchell, Danny Quinn, Leon
Zdjęcia: Reynaldo Villalobos
Muzyka: Michel Rubini