Wszystko uszło na sucho tylko i wyłącznie dzięki Bronsonowi, który (jak się okazuje) wystarczy, że jest. Paul Kersey (wspomniany Charles Bronson) próbuje kolejny raz po prostu żyć. Pogodny z natury architekt ma w branży sporo roboty. Kreśli te swoje wykresy, stawia modele na jeziorze, przykłada liniały do białych arkuszy. Spotyka się z dziennikarką, która ma uroczą córkę. Od początku wiemy, że kiepski los czeka albo córkę, albo samą znajomą, całkiem możliwe, że obie.
Pewnie sam J. Lee Thompson, reżyser tego dziełka, fachura, nominowany do Oscara za Działa Nawarony, twórca oryginalnego Przylądka strachu, który później został zrimejkowany przez Martina Scorsese łapał się za głowę, gdy zerknął do scenariusza. To był już schyłek Thompsona, miał 73 lata i prawdopodobnie był wprowadzany pod ramię na plan filmowy i myślał tylko o tym jak domknąć reżyserski staż, więc chwytał cokolwiek, być może nie zawsze świadomie.
Cóż zatem oferował scenariusz nabazgrany przez Gaila Morgana Hickmana? Nic, oprócz niemrawej historii mściciela, który wykańcza przedstawicieli narkobiznesu, bo o narkotyki tym razem chodzi architektowi. Tak, córka nowej partnerki głównego bohatera sięgnęła po kokainę (to jej pierwszy kontakt z narkotykami i od razu takie dobro) i odleciała na zawsze. No, a Kersey, wiadomo, mści się. Ale nie ot tak, po prostu, tylko na zlecenie milionera, który znajduje go w książce telefonicznej pod literą M jak mściciel, sprzedaje mu bardzo wiarygodną historię, że też miał córkę, która przedawkowała, ma adresy wplątanych w sprzedaż i proponuje Kerseyowi rozwałkę za własny hajs.
Nie wiem z jakiego drzewa urwał się scenarzysta, by wciskać takie banialuki widzom. Przedstawiony zarys jest nie dość, że mało autentyczny, to jeszcze szkodliwy. Partnerka Kerseya walczy na własną rękę w wiadomej sprawie i chce napisać serię artykułów o ciemnej stronie swojego miasta gryząc temat od strony uzależnień. Robi potrzebny research (wszystko to trwa raptem kilka minut) i wybiera się do kostnicy obejrzeć ofiary, których dosięgnęła ta straszna sprawa. A tam cały przekrój, włącznie z tymi nieprawdopodobnymi przypadkami jak młody chłopak, któremu wybuchła w twarz fajka (i parę innych smaczków). Wątek serii artykułów jest tak samo nagle urwany jak rozpoczęty.
Życzenie śmierci 4 to straszydło realizacyjne na każdym etapie, poza (na szczęście) głównym bohaterem. Chociaż w tym przypadku jest to dodatkowo osobliwie, bo Bronson wygląda jakby był przeklejony z lepszego filmu. Reszta jest tak dosłowna jak pierwsze skojarzenie z każdą rzeczą. Aktor się dziwi, więc podnosi brwi, zafrapowany, oddala się wzrokiem w nieistniejący punkt itd. The Cannon Group, Inc., czyli panowie Menahem Golan and Yoram Globus odgrzewając kotleta zakończyli swoją producencką przygodę z serią w najgorszy z możliwych sposobów. Zimne, rozgotowane, z którego nawet one linery smakują jak danie dla przedszkolaków. „Dlaczego?” – „Bo tak” – odpowiada mściciel. Ale co ciekawe, seans się nie dłuży, a akcja, jeżeli tylko odnajdziecie się w konwencji pasującej najszybciej do tej z kreskówek Hanny-Barbery, powinna być w miarę satysfakcjonująca. Mnie się odnaleźć nie udało.
Do wyszperania na CDA
Czas trwania: 99 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: J. Lee Thompson
Scenariusz: Brian Garfield, Gail Morgan Hickman
Obsada: Charles Bronson, Kay Lenz, John P. Ryan, Perry Lopez, Soon-Tek Oh
Zdjęcia: Gideon Porath
Muzyka: John Bisharat, Paul McCallum, Valentine McCallum