Kilkukrotnie zaczynałem pisać recenzję, bo nie chciałem wypaść w nazbyt pompatycznym tonie. I tak z pewnością do końca to nie wyjdzie, ale powinniście sobie zdać sprawę z jakim rodzajem filmu mamy tu do czynienia. Otóż Alex Garland, niegdyś pisarz science fiction, później scenarzysta (między innymi 28 Days Later, Sunshine, Dredd), od 2015 roku reżyser (Ex Machina – recenzja) bazując na szkielecie powieści Jeffa VanderMeera (Unicestwienie – recenzja) zrobił to, co można uczynić najlepszego dla literackiego pierwowzoru.
Anihilacja to doskonały przykład filmowej lektury uzupełniającej, wybitnego obrazu, który traktuje z szacunkiem powieść, gryzie temat inaczej, ale nigdy nie odwraca się od pisarza. Mogę pokusić się o stwierdzenie, że fani Unicestwienia (ja jestem!) Anihilację ocenią bardzo wysoką. Garland doskonale bowiem rozumie gatunek i wie jakich farb do niego użyć. Ale nie tylko! Sam materia przecież idealnie wpasował się w „tematykę” reżysera. Tak, Anihilacja podnosi w paru punktach pytania z Ex Machiny, a i tło jak najbardziej leży w obrębie jego zainteresowań. To przecież natura i człowiek w ciągłym z nią starciu wypełnia zarówno strefę X z kart powieści VanderMeera, jak i pejzaż kilku filmów według scenariusza Garlanda (w Ex Machinie nowoczesna architektura co rusz walczyła o każdy metr z wszędobylską florą). Jednak dla reżysera (i Jeffa VanderMeera zapewne też, dlatego tak świetnie ta kooperacja wyszła) najważniejszy jest wciąż człowiek, jego jestestwo i dylematy względem własnego istnienia i natury penetrującej psychikę.
Anihilacja to opowieść o ekspedycji złożonej z kobiet, które zostają wysłane na „skażony” obszar. To strefa z centralnym punktem, latarnią. Obszar, który jest już znaczny i wciąż się powiększa. Każda z nich została odpowiednio wyselekcjonowana według umiejętności, które mogą się na misji tego rodzaju przydać. Jest jeszcze Lena (Natalie Portman), która pragnie zbadać czego tak naprawdę doświadczył jej mąż, uczestnik poprzedniej wyprawy. Wrócił i owszem, ale w stanie całkowicie… odległym. Przekraczając próg strefy grupa zaczyna doświadczać nietypowych zjawisk. Na terenie dochodzi do anomalii, wyjątkowych spotkań, nietypowych incydentów, w których głównie budzi się zew prawdziwej, drapieżnej i pierwotnej przyrody.
Anihilacja to przełom, bo mam wrażenie, że po raz pierwszy trudno będzie malkontentom użyć słów sztampa, klisza, kalka. Jasne, że Garland nie jest tu stuprocentowym wizjonerem, bo przecież posłużył się powieścią (dokonał paru zmian, także zmieniając motywy i poniekąd rozwinięcie opowieści), jednak to co dodał od siebie oraz rzut oka na poprzednie dokonania twórcy powinny być dowodem pełnej autorskości. Anihilacja jest przejmująca, groźna i nietypowa. Ma jednocześnie najlepszy filmowy finał (nie samo zakończenie, bo być może życzyłbym sobie innego), przy którym autentycznie wstrzymuje się oddech. Również muzyka autorstwa Geoffa Barrowa i Bena Salisbury’ego, którzy pracowali już z reżyserem przy jego debiucie, jak i wiele scen zasługuje na uznanie najwyższe. Garland bawi się gatunkiem i co rusz dodaje do pieca kolejne swoje fantastyczne imaginacje. Eksploracja terenów jest fascynująca dla jej uczestników, jak i widzów. Wiele obrazów wypada sobie powtórzyć i wiele zdań rozpatrzyć na nowo. Ten hurraoptymizm nie bierze się znikąd. Oryginalność i świeżość, nawet odwaga stawiają Anihilację obok niezwykłego debiutu Panosa Cosmatosa Po drugiej stronie czarnej tęczy (recenzja tutaj). Oba gdzieś tam się spotykają, jednak Garland nie zapomina o aspektach czysto rozrywkowych, a że budżet ma już dostatni, może również bawić się tak wytrawnie formą. Anihilacja, to najlepsze sci-fi od lat, najbardziej chwytające istotę, wyznaczające kierunek, poszerzające spektrum. Garland ugruntował swoją i tak już mocną pozycję, a fanom sprawił ogromną niespodziankę.