Brooklyn, lata 50. Czas przemocy i korupcji. Największy zakład w rejonie stanął z powodu strajku i nie wiadomo jakie będą jego dalsze losy. Na razie ludzie czekają. To tło, jednak niezwykle ważne, bo definiujące cały klimat zdemoralizowanej ferajny, którą przyjdzie nam poznać. Last Exit to Brooklyn to przeplatające się wątki kilku postaci, każdej tak samo tragicznej. Jest tania dziwka Tralala (Jennifer Jason Leigh) bez stałego adresu zamieszkania, która nigdy poza Brooklyn nie wychodziła. Bierze wszystko, wszystkich i wszędzie. Ot, wystarczy rzucony materac na glebę na wysypisku, przy bajorze i grupa napitych roboli. Nie opuszczała tego miejsca, bo nie zna niczego innego i chyba nigdy nie widziała takich pieniędzy, by z Brooklynu wyjechać. Jest i trans Georgette (Alexis Arquette, z rodziny aktorskiej Arquettów. Zmarły w zeszłym roku aktor, który dwukrotnie zmieniał płeć), heroinista, który boi się pokazywać w domu, bo tam czeka na niego srogi łomot od brata. Georgette z grupką transwestytów liczy drobniaki i szuka kolejnego frajera na noc, chociaż najchętniej wpadłby w ramiona kryminalisty Vinniego (Peter Dobson). To nawet nie połowa tego wesołego towarzystwa.
Kręcony po części w studiu filmowym w Monachium i na ulicach Brooklynu film niemieckiego reżysera Uli Edela (to pierwszy anglojęzyczny obraz twórcy niezapomnianego My, dzieci z dworca Zoo) od początku do końca gra na jednej i tej samej nucie. Fatalizm miejsca i sytuacji jest tu wręcz dokuczliwy, bo jedyne na co miałem ochotę to opuścić te ulice, spuścić napalm, uciec od tych złych spojrzeń, czasem smutnych, czasem wykrzywionych w tępej szyderze. Nawet finał, kiedy zakład ponownie jest otwarty dla robotników nie zmienia postaci rzeczy. Całość można odczytać ironicznie jako sytuację i obraz czasu, gdy nie ma pracy na dzielnicy dla nikogo. Wszyscy w ciągu jednego dnia stają się bezrobotni i kończy się kasa na życie. Co tam życie! Na chlanie nie mają! A to już poważny problem. Przesiadują nocami w obskurnych knajpach, trudnią się rozbojem mniejszym i większym. Łapią w sidła szwendających się wszędzie żołnierzy (Nowy Jork był w tym czasie miejscem przelotowym dla armii Stanów Zjednoczonych, której żołnierze szeregowi, ale i oficerowie czekali 2-3 dni na statek i wypływali dalej).
Historia tego miejsca i ludzi tam tkwiących to koszmar i brakuje tu chociażby jednego pozytywnego obrazka. Nawet uczucia są wyrachowane do końca, ale co ciekawe ciągle się na nie łapałem i byłem tak samo naiwny, jak ludzie „spoza” Brooklynu (jak pożegnalna koperta z listem dla Tralali od wojaka. Ta rozpromieniona zerka do niej, ale gdy widzi tylko miłosny liścik, miętoli go i wyrzuca do rynsztoka). Film oparty na powieści Huberta Selby’ego Jr. to totalny zlew, rynsztok społeczny, szkic ludzi, którzy tkwią w szponach biedy, ale nie chcą opuścić tego miejsca. W zasadzie nie znają nic innego niż chlanie, ćpanie i seks za pieniądze. Last Exit to Brooklyn nie działa oczyszczająco w żaden sposób, a ostatnie sceny to ponury dowcip. Bulwersujący w każdym wersie nie daje nadziei, a raczej informuje, że jest już za późno.
Świetnie zagrane pierwszoplanowe role, ale i ciekawe, choć malutkie epizody (Sam Rockwell czy Stephen Baldwin). Last Exit to Brooklyn smakuje jak twój najgorszy kac. Na to wszystko ktoś powinien rzucić w ciebie torbą z wymiocinami i miałbyś obraz całego seansu. Intensywny, naturalistyczny i bardzo wiarygodny. Tak czasem trzeba, by nie było za wesoło.
https://www.youtube.com/watch?v=2RZlaf_OMXs