Do Nowego Orleanu przyleciała Irena (Nastassja Kinski), by spotkać się z bratem Paulem (Malcolm McDowell). Osierocone rodzeństwo wychowywane oddzielnie łapie teraz każdą chwilę wspomnieniami, historiami, wspólnym śmiechem i dobrym czasem. Jednak spotkanie z Paulem to coś jeszcze. To prawdziwa natura, która wychodzi z mężczyzny, a zaraz ma wypełznąć z kobiety. Oboje należą do starożytnej rasy ludzi kotów, którzy zmieniają swoje „upierzenie” i przekształcają się w czarne lamparty. Paul, w szczególnie agresywnego osobnika, któremu przyświeca jeden cel…
„Dawno temu nasi przodkowie ofiarowali swoje dzieci lampartowi. Dusze dzieci dorastały wewnątrz lampartów aż lamparty stały się ludźmi. Byliśmy więc bogami. Jesteśmy rasą kazirodczą. Możemy kochać się tylko ze sobą, inaczej się przekształcimy. A zanim znowu staniemy się ludźmi, musimy zabijać…”.
Paul Shrader pojechał po bandzie, ale w moim mniemaniu zagranie na jedną kartę opłaciło się. Innymi słowy, nikt nie zwróciłby uwagi na remake Ludzi-kotów (pierwszą wersję nakręcił Jacques Tourneur w 1941 roku), gdyby rzecz była zbliżona klimatem do tej z lat 40. Shrader wpisał się w czas lat 80. z trochę nie potrafiącą się określić modą, stylem, dzisiaj odczytywanym w większości wypadków jako kicz. Jego Ludzie-koty to przede wszystkim erotyczny dreszczowiec, a mając dodatkowo przed kamerą Nastassję Kinski, reżyser wykorzystał każdy walor jej urody. Wielokrotnie (co jest jednym z zarzutów malkontentów). Sam Paul Shrader powiedział, że jego film, odnosząc się do przypisanej gatunkowej łatki, miał być bardziej „cielesny” niż „krwawy”. Moim zdaniem te dwa elementy zostały wyjątkowo dobrze połączone i stanowią charakterystyczny element produkcji.
Nie sposób jednocześnie uciec od przekonania, że Ludzie-koty z lat 80. mają wyjątkowo dużo „znamion”, które mogłyby wciągnąć obraz na listę tytułów kultowych. Takich, do których wraca się, rozmawia o nich, nawiązuje. Oprócz wspomnianych scen erotycznych (każdy z głównych aktorów był rozebrany i ustawiony w różnych konfiguracjach męsko-damskich), jest podniosła muzyka Giorgio Morodera i piosenka Davida Bowiego, są i fenomenalne zdjęcia Johna Baileya. Bailey w bardzo stylowy sposób ujął wszystkie źródła światła, niejednokrotnie obierając jedną kolorystyczną dominantę. Dostaliśmy przez to mocne kadry zatopione w zieleni, czasem w czerwieni. Uroku dodało samo miejsce kręcenia filmu, czyli klimatyczne ulice Nowego Orleanu w Luizjanie. W mig rozpoznacie ciekawą i charakterystyczną architekturę znaną chociażby z Harry Angel (skądinąd ujętego w podobnym klimacie). Ludzie-koty jako kino będące specyficznym mariażem erotyka z dreszczowcem są w rzeczywistości filmem fantasy o seksualnym napięciu wśród drapieżników. Natury nie oszukasz, chciałoby się napisać i to prawda. Gros akcji, a nawet całych fragmentów jest niezwykle pretensjonalna i stanowi wypadkową złego smaku i bycia pretekstową w jednym celu, by wszystko doprowadzić do kolejnej roznegliżowanej sceny. Ale ja nie odbieram tego w złym tonie, bo dzisiaj (właśnie przez to) film tylko zyskuje. Osobiście wątpię, że Shraderowi zależało na kiczu, a Ludzie-koty z pewnością w jego przekonaniu miały być poważnym filmem o rodzinie, której się nie wybiera, pragnieniach, grzechu, miłości. Ten kicz przyszedł zaraz po premierze (film zresztą okazał się niezłą klapą, finansową przede wszystkim. Przy 18-milionowym budżecie, nie odrobił nawet połowy), a normował się latami, by dzisiaj być w pełni tak odbieranym. Kicz i delikatna szmira stanowi tu tylko o uroku i ja mogę o kotach opowiadać w samych superlatywach.
Atutów jest znacznie więcej, bowiem już od samej sfery stricte technicznej film Shradera nic się nie zestarzał. Wydany całkiem niedawno na nośnikach blu-ray zyskał potrzebną mu ostrość, co tylko uwydatniło operatorski kunszt Bailey’a. Jednak nie tylko zdjęcia wyglądają wciąż olśniewająco. Nie zestarzały się efekty, charyzmatyczny Malcolm McDowell wciąż potrafi przyprawić o dreszcze, a Kinski o szybsze bicie serduszka.
Eklektyczny, zaskakujący, często wybijający się z wcześniej narzuconego przez scenarzystów rytmu (od frywolnego z miejsca ustępuje makabrze) jest dziełem skłaniającym się niekiedy w kierunku włoskich mistrzów grozy, dla mnie z miejsca stając się zjawiskiem kultowym, choć nieco cudacznym.
Czas trwania: 118 min
Gatunek: horror, erotyczny
Reżyseria: Paul Schrader
Scenariusz: DeWitt Bodeen, Alan Ormsby, Paul Schrader
Obsada: Nastassja Kinski, Malcolm McDowell, John Heard, Annette O’Toole, Frankie Faison
Zdjęcia: John Bailey
Muzyka: Giorgio Moroder