Connie Nikas „opiekuje” się swoim lekko upośledzonym bratem Nickiem (Ben Safdie, współreżyser filmu). System ma sposób na Nicka, który jest w trakcie programu i może być skierowany pod opiekę i do specjalnej szkoły. Ale Connie inaczej to widzi. Chce mieć brata przy sobie, bo najwyraźniej nie może dopuścić myśli, że połowa męskiego rodu Nikasów nadaje się na oddział dla upośledzonych. Wciąga brata w napad na bank i wszystko leci na łeb na szyję. Bez konkretnego planu, bez wyjścia awaryjnego. Nick zostaje złapany, a brat spróbuje zebrać pieniądze na kaucję.
Mało jest filmów, w których tak doskonale współgrają muzyka, obraz, tempo, miejsce i charaktery postaci. Kręcony i montowany na petardzie. Good time to kilkanaście intensywnych godzin życiowego lawiranta, kryminalisty, który przez noc próbuje wyjść z budynku grożącego zawaleniem. W roli głównej zobaczymy Roberta Pattinsona, którego kolejne aktorskie wybory coraz bardziej pozytywnie zaskakują. Jego postać o aparycji menela, rozbitka z życiowego okrętu nie wzbudza sympatii, ale mimo wszystko kibicujemy mu w tym pełnym chaosu pędzie. Dlaczego? Bo gdzieś tam, pomimo tych wszystkich wykolejonych zachowań, robi to dla brata. Jasne, że każde działanie, które zobaczymy w filmie zasługuje na potępienie, ale jego walka to wierzganie i kopanie się z przeciwnościami losu, a wszystkie spadły na niego na jego własne życzenie. Nie stało się to jednak nagle, a na długo, długo przed filmową akcją. Mam bowiem wrażenie, że kryminał towarzyszy Conniemu od zawsze.
Twórcy nie wyjaśniają koligacji, nie przedstawią znajomych, nie nakreślą szerzej szemranych miejsc, ani osób z półświatka, delikatnie tylko zaznaczając tło. I chociaż wiadomo od początku, że historia nie zasługuje na happy end i takiego być tutaj nie może, oglądamy wydarzenia jak zahipnotyzowani. Reżyserski, rodzinny duet powziął wiele środków, by zaprząc do akcji wszystkie nasze zmysły.
W takt szaleńczego biegu przez noc zatopioną w neonach muzyka brzmi tutaj na wyjątkowo ściśle związaną z tętnem metropolii, jak to tylko Michael Mann potrafił robić. Ta pulsująca ścieżka dźwiękowa brzmi dalej i gęściej, a przez palce przelewają się całe fragmenty energetycznej i niebezpiecznej filmowej akcji. Ostatecznie ciężko po seansie połapać się w wydarzeniach, które przecież przed chwilą rejestrowałeś.
To ludzie, którzy wyszli z filmu Nic Doustnie, jedynego w reżyserii Gary’ego Oldmana. Są tak samo zepsuci i poturbowani. Walczą tylko o siebie, chociaż to walka godna pożałowania, bo cierpią wszyscy wokół. Bez perspektyw, byle dotrwać do świtu. Nie ma w filmie ani nic odkrywczego, ani również nowatorskiego, a jednak ogląda się to bez wciskania pauzy na największą nawet potrzebę. To zapis z tonącego okrętu, a my siedząc w wygodnych fotelach możemy oglądać jak łajba wyjątkowo szybko nabiera wody tej nocy.