Steven (Colin Farrell) i Anna (Nicole Kidman) to lekarze z folderu reklamowego o służbie zdrowia. Mają dzieci z katalogu z grzecznymi dziećmi i mieszkają w idealnym domu, w którym codziennie trzeba obficie podlewać kwiaty. Nie ma skazy na tym wizerunku. Są jak udana operacja, jak poprawny wynik matematycznego działania. Bez szaleństw, przekleństw, kłótni, odstępstw. Spokój zaburza chłopak – Martin (Barry Keoghan), „znajomy” Stevena, cień z przeszłości, który już za chwilę będzie domagać się niemożliwej (wydawałoby się) do spełnienia ofiary.
Skoro Yorgos Lanthimos jest taki szczery w swoim epatowaniu ludzkimi bolączkami, wstydem, prywatą, nierzadko sprawami intymnymi, to ja też mogę, prawda? Tym bardziej, że może to pomóc w wytłumaczeniu stanu, który towarzyszył mi podczas seansu. Nie lubię wszelkiego rodzaju karuzel, diabelskich młynów, o rollercoasterach nie wspominając. Źle znoszę przejażdżki w kółku przy powtarzanym ruchu, czuję, że mógłbym zemdleć. Dotyczy to tych największych atrakcji, ale też tych najmniejszych, dla małych dzieci. Znacie ten stan na krótko przed omdleniem, kiedy czujesz się niepewnie, trochę się pocisz i szukasz miejsca, żeby usiąść? Podczas seansu Zabicia świętego jelenia przypomniałem sobie dokładnie jakie to uczucie i trwało to równe dwie godziny.
Nie jest to więc kino przyjemne i wygodne. To ten rodzaj seansu, w którym filmową akcję powinieneś interpretować posługując się metaforami, a nie uciekać się do realnych przykładów. Nie jesteś w stanie pomóc tej rodzinie, więc ucieczki w kierunku „śmiem wątpić”, „niemożliwe” są nie na miejscu. Zabicie… to historia o tym, że nigdy nie powinieneś czuć się zbyt pewny w swojej strefie komfortu i zawsze powinieneś być przygotowany na najgorsze. Porządek łatwo zburzyć, ale Yorgos Lanthimos w swoim niesmacznym postrzeganiu świata jest bardzo konsekwentny. W finale pokazuje do czego dąży jako twórca. Do specyficznego rodzaju apatii, gdzie uczucia słychać raczej za ścianą, rzadko w tym samym pokoju co widz. To nieznajomi ludzie, których mijasz w restauracji nawet nie zdając sobie sprawy, jaką tragedię noszą w sercach.
To bardzo podobny film do Kła, szczególnie przy tempie i realizacji, ale też przy charakterach bohaterów. Gdzieś tam, całkiem niedaleko rodzina z Jelenia przypomina tą z przełomowego dla kariery Greka obrazu. Teraz wyszli dalej, poza ten upiorny domek. Być może w kolejnym filmie zaczną przemierzać całe kontynenty? Są na to gotowi.
Zabicie świętego jelenia to idealny przykład jak buduje się uczucie dyskomfortu na wielu poziomach. Od niejasnych interpretacji, aż po karkołomne próby wtrącenia akcji w klasyczne ramy sensu i logiki. W ocenie powinienem zaznaczyć, co film dał mi w tym przypadku. Było więc niespokojnie, cały czas nerwowo, nieprzyjemnie. Jako niedaleki krewniak kina zemsty trafił mnie totalnie. Z klimatem, który krąży wokół nadciągającej katastrofy, ostatecznego ciosu współgra wszystko. Od muzyki brzmiącej jak jazgot z korytarzy w szpitalu dla obłąkanych, przez grę aktorską z młodym Keoghanem na czele, który w Jeleniu stworzył postać drapieżnika wyjątkowego, aż po doskonałą realizację na skraju psychologicznego horroru, surrealizmu, kontrolowanego oniryzmu w ujściu antycznej tragedii. Wydawałoby się, że takie kino nie ma prawa dzisiaj powstać. Odważna rzecz, a dla mnie jeden z najlepszych filmów tego roku. Jednak… wolałbym nie polecać go każdej przypadkowo napotkanej osobie.
Czas trwania: 121 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Yorgos Lanthimos
Scenariusz: Yorgos Lanthimos, Efthymis Filippou
Obsada: Nicole Kidman, Colin Farrell, Barry Keoghan, Alicia Silverstone, Raffey Cassidy
Zdjęcia: Thimios Bakatakis