Steven (Colin Farrell) i Anna (Nicole Kidman) to lekarze z folderu reklamowego o służbie zdrowia. Mają dzieci z katalogu z grzecznymi dziećmi i mieszkają w idealnym domu, w którym codziennie trzeba obficie podlewać kwiaty. Nie ma skazy na tym wizerunku. Są jak udana operacja, jak poprawny wynik matematycznego działania. Bez szaleństw, przekleństw, kłótni, odstępstw. Spokój zaburza chłopak – Martin (Barry Keoghan), „znajomy” Stevena, cień z przeszłości, który już za chwilę będzie domagać się niemożliwej (wydawałoby się) do spełnienia ofiary.
Skoro Yorgos Lanthimos jest taki szczery w swoim epatowaniu ludzkimi bolączkami, wstydem, prywatą, nierzadko sprawami intymnymi, to ja też mogę, prawda? Tym bardziej, że może to pomóc w wytłumaczeniu stanu, który towarzyszył mi podczas seansu. Nie lubię wszelkiego rodzaju karuzel, diabelskich młynów, o rollercoasterach nie wspominając. Źle znoszę przejażdżki w kółku przy powtarzanym ruchu, czuję, że mógłbym zemdleć. Dotyczy to tych największych atrakcji, ale też tych najmniejszych, dla małych dzieci. Znacie ten stan na krótko przed omdleniem, kiedy czujesz się niepewnie, trochę się pocisz i szukasz miejsca, żeby usiąść? Podczas seansu Zabicia świętego jelenia przypomniałem sobie dokładnie jakie to uczucie i trwało to równe dwie godziny.

