Niedocenione ’87

Dorota Jędrzejewska-Szpak. Entuzjastka kina i książek, książek i kina. Na łamach 'Po napisach’ po raz pierwszy i mam nadzieję, że nie ostatni. Kiedyś Superchrupka (wierzę, że wciąż) dzisiaj Z moich ust. I właśnie tam, na autorskiej witrynie, opisuje swoje filmowo – książkowe wojaże (ale nie tylko!). Was zachęcam do odwiedzin zarówno strony (tutaj!), jak i fanpejdża autorki (i tutaj!).

Dorota i jej Niedocenione ’87

Matewan (1987), reż. John Sayles 

Mimo że John Sayles to jeden z najważniejszych i najciekawszych reżyserów niezależnego kina amerykańskiego, u nas jego twórczością można by obdzielić co najmniej kilka rankingów i wyliczanek filmów niedocenionych lub pominiętych. Może to kwestia sposobu, w jaki Sayles opowiada – spokojnego, antyefekciarskiego, poniekąd staroświeckiego i na przekór filmowym modom, a także tematyki, którą konsekwentnie podejmuje – uważnego, złożonego i, co szczególnie ważne, współczującego spojrzenia na ludzką kondycję i społeczne relacje. Reżyser chętnie celebruje w swoich filmach coś na kształt zaginionej niewinności, a na tą przecież zazwyczaj nie ma popytu.

Taką niewinność można znaleźć choćby w Matewan z 1987, opowieści o miasteczku położonym w Zachodniej Virginii lat 20. Głównym tematem jest tu konflikt między firmą zarządzającą miejscową kopalnią a górnikami. Konflikt brutalny, który nie obędzie się bez ofiar. Jednym z bohaterów jest Joe Kenehan, poczciwy facet o spokojnej twarzy i dobrych oczach (świetny, intensywny w tej roli Chris Cooper, jeden z ulubionych aktorów Saylesa), który ma misję – stara się poprowadzić negocjacje górników w ten sposób, by zapobiec rozlewowi krwi. Ta postać to część szeroko zarysowanego w filmie mitu. Mitu o odległym miejscu, czasie i społeczności, sportretowanej przez reżysera od środka, z empatią. Piękne, jakby baśniowe zdjęcia i wszechobecny folklor, a na tym tle wyraźny podział na dobrych i złych bohaterów, jakby figury dramatu – to wszystko podkreśla zarówno historyczność, „amerykańskość” opowieści, jak i jej uniwersalność i bliskość. Znajdzie się tu miejsce zarówno dla Szekspira, Biblii, jak i dla westernu, czyli dla wszystkiego, co w kinie istotne.

 

Mieć własny kąt (1987), reż. Bill Forsyth

Mieć własny kąt w reżyserii Billa Forsytha to utkane z melancholii arcydziełko. Z niezwykłą bohaterką, taką z klanu włóczykijów i niepoprawnych marzycieli, tyle że smutną. Sylvie żyje, jak chce. Chodzi w obszernym, niemodnym płaszczu, śpi na ławce, kolekcjonuje stosy starych gazet i puszek, nosi ryby w kieszeni, znika na całe dnie, lubi siedzieć w ciemności. Społeczność naokoło widzi w niej wariatkę, zwłaszcza że bohaterka ma pod opieką dwie dziewczynki – córki siostry, która odebrała sobie życie. Jej metody wychowawcze odbiegają daleko od klasycznych. Czy to jednak wariactwo? Żyć po swojemu, na przekór sztywnym normom i etykiecie? W Sylvie nie ma buntu, ani przekory. Wręcz przeciwnie, jest w niej spokój i cicha mądrość. Strata, której doświadczyła jej rodzina, dała tej dziewczynie tajemną wiedzę – przenikliwość włóczykijów, która sięga dalej niż zasady savoir-vivre’u i podtrzymywania kulturalnej rozmowy z sąsiadami.

Opowieść o Sylvie rozgrywa się w małym, odciętym od świata miasteczku, położonym nieopodal jeziora, nad którym rozpościera się dostojny i zdradziecki most kolejowy. Sceneria i spokojny nastrój filmu jest jak z baśni, sporo tu magii poukrywanej po kątach, choć żadna wróżka nie dokonuje coming outu. Christine Lahti w roli Sylvie jest znakomita – gra subtelnie, nie pozuje ani na wariatkę, ani na osobę świadomą. Gdzieś po środku, w innym świecie, bez utraty kontaktu z rzeczywistością, ale o krok od tej granicy. Relacje bohaterki z siostrzenicami – jedną przychylną ciotce, drugą obrażoną na jej sposób bycia – stanowią sedno filmu. Dyskretnie podsuwają pytania i odpowiedzi o normalność, wrażliwość, dziedzictwo zapisane w genach, więzi rodzinne, o odwagę bycia innym i radzenie sobie z bólem i stratą.