Radek Wierzbicki powraca po raz trzeci do cyklu Niedocenione. Poprzednie, tj. rok 1987 (tutaj) i 1997 (i tutaj) obfitowały w ulubione gatunkowe pozycje autora. Przypominam o stronie autora (Film Roll) i kilku jego najnowszych wpisach, między innymi relacji z tegorocznego Camerimage (tutaj), filmowej recenzji Zabicie świętego jelenia (tutaj), czy wrażeniach Radka z przejażdżki Orient Expressem z Kennethem Branaghiem (tutaj). Dzisiaj natomiast cofamy się o 40 lat…
Radek Wierzbicki i jego Niedocenione ’77
W maju 1977 roku na ekrany kin weszła Nowa nadzieja. Jej autor George Lucas był przekonany, że jego film okaże się klapą więc razem ze swoim serdecznym przyjacielem Stevenem Spielbergiem, wyskoczył na Hawaje zamiast przyjść na premierę. Podobno po kilku drinkach wpadli na pomysł historycznej przygodówki o pewnym krewkim archeologu. Gdy chłopcy byli już głęboko w drinkach zadzwonił telefon od jednego z producentów. Rekord weekendu otwarcia pękł jak porcelanowa skarbonka i nic w kinie ani w życiu Lucasa, nie było takie jak przedtem. Poniższe trzy filmy nawet nie zbliżyły się do rekordu Nowej nadziei. Ale pomimo tego mają w sobie coś szczególnego. W latach 70. film sprzedawała przede wszystkim fabuła. Wspierana scenariuszem, obsadą i wysiłkiem filmowców mających do dyspozycji naprawdę niełatwy w użytkowaniu sprzęt. Owa mieszanka trwale zarejestrowała się w trzech wybranych przeze mnie filmach.
Shock Waves (1977), reż. Ken Wiederhorn
Nie wiem czy oglądaliście To już jest koniec Edgara Wrighta, ale jest tam taka scena gdy na samym początku pub crawla, wesoła paczka głównych bohaterów napotyka Szalonego Basila. Ten siedzi smutny ze swoją pintą ale’a i patrzy smętnie w przestrzeń. Chłopaki zaś mają ubaw, bo wspominają jak opowiadał im kiedyś niestworzone historie o Atlantydzie, latających spodkach i aqua-nazistach. Wiecie jedne z tych historii, które powstać mogą tylko zasilane nieprzerwanym ciągiem złocistego napoju. Ale aqua-nazistach! Gdy to pierwszy raz zobaczyłem, nie mogłem przestać nabijać się i dziwić z absurdalności pomysłu i czemu tego jeszcze nikt nie zrobił. A zrobił – w 1977 roku niejaki Ken Wiederhorn.
Shock Waves to historia grupki turystów, których pragnienie niezwykłej przygody zawiewa na opuszczoną wyspę, z pozoru tylko sielską. Cudem nie idąca pod wodę krypa, sterowana przez kapitana w którego żyłach płynie rum zamiast krwi, szybko okazuje się drobiazgiem w porównaniu do tajemniczego gmaszyska i jego mówiącego z niemieckim akcentem jedynego lokatora. Grany przez Petera Cushinga staruszek okazuje się emerytowanym oficerem SS, nadzorującym pod koniec II Wojny Światowej specjalny wojskowy program z okultystyczno-surrealistycznego repertuaru Wunderwaffe. Program polegający na niczym innym jak wyhodowaniu w armii nieśmiertelnych zombie, idących po krew i honor bez względu na liczebność przeciwnika, ukształtowanie terenu czy akcję serca. Nie muszę chyba dodawać, że wyspa na którą trafili naiwni turyści, została przez nieśmiertelny oddział aqua-nazistów uznana za ich terytorium, którego będą bronić znacznie dłużej niż zwykli żołnierze.
Film Wiederhorna miał pecha wyjść równo z pierwszą częścią Gwiezdnych Wojen. Nie pomogła mu nawet obecność Petera Cushinga czyli Tarkina z Gwiezdnej Sagi, oraz świetne role Johna Carradine’a i Brooke Adams. Ale oba te filmy to w głębi serca dzieła kampowe. Różni je stosunek do rzeczywistości. Historia dwóch stron Mocy to fantastyczny eskapizm, ta o aqua-nazistach to zrealizowany majak o cudownej broni zrodzonej w głowie kompletnych degeneratów. Niby dzieli je praktycznie wszystko a jednak łączy specyficzna powaga i wewnętrzna spójność, połączona z rozwijaniem nieprawdopodobnej historii tak jakby była częścią rzeczywistości.
Koziorożec Jeden (1977), reż. Peter Hyams
Lubię filmy zrobione przez mavericków. Mam na myśli twórców, których podejście do filmu wymusza odstępstwo od przyjętych reguł. Peter Hyams pozostaje w tym względzie pionierem, bo już w latach siedemdziesiątych reżyserował, pisał, fotografował i montował filmy warte kilkadziesiąt milionów dolarów. O robieniu tego wszystkiego na komputerach nikt nie myślał bo dostępne wtedy Apple II i Commodore PET, wyświetlały jedynie 6 kolorów i potrafiły emitować siwy dym po przeliczeniu prostego arkusza kalkulacyjnego.
Skomplikowanie analogowego procesu, praktyczne efekty specjalne które dzisiaj są kinowym rarytasem, dla Hyamsa już wtedy były żywiołem. Koziorożec Jeden jest najlepszym tego dowodem. Stajemy się świadkami pierwszej w historii ludzkości załogowej misji na Marsa. Trójka astronautów – Brubaker, Willis i Walker, zostaje wciśnięta w fotele swojej kapsuły i zamknięta w oczekiwaniu na odliczanie. Na kilka minut przed startem rakiety właz ich kabiny otwiera szef misji Kelloway informując bohaterów, że doszło do krytycznej awarii i muszą jak najszybciej opuścić kapsułę. Nie przerywa to misji i pusta rakieta wykonując automatyczny program, opuszcza Przylądek Canaveral na oczach całego świata, radującego się w kompletnej niewiedzy z kolejnego etapu w podboju kosmosu. Astronauci tym czasem zostają przewiezieni do tajnego rządowego obiektu, wyposażonego w centrum kontroli lotów oraz studio telewizyjne z marsjańskim krajobrazem i makietą lądownika. Kelloway informuje ich, że misja musiała zostać odwołana z przyczyn technicznych, a NASA chcąc uniknąć blamażu po cichu usankcjonowała program fabrykacji lądowania. Brubaker, Willis i Walker, zostają pod groźbą zabicia ich rodzin zmuszeni do współpracy.
Hyams pracował w CBS w czasach misji Apollo i zdumiewał go fakt, że przekaz takiego wydarzenia zależał od pojedynczej kamery telewizyjnej. Gdy tylko w wiadomościach było coś o misjach kosmicznych, przenosili się do studia w St. Louis gdzie odbywała się symulacja tego co się aktualnie dzieje. Dorastałem w pokoleniu, którego rodzice zasadniczo uważali, że jeżeli coś jest opisane w gazecie to jest to prawda. Okazało się, że to gówno prawda. Moje pokolenie dorastało w przeświadczeniu, że telewizja była prawdą, i to też okazało się gówno prawdą. Oglądałem te symulacje i zastanawiałem się co by było gdyby ktoś sfingował całą historię. Koziorożec Jeden to właśnie taka wariacja na temat. Z wartką akcją, porywającym i jednym z najbardziej niebezpiecznych podniebnych pościgów w historii kina, a przede wszystkim nie starzejącym się przesłaniem.
Siedem czarnych nut (1977), reż. Lucio Fulci
Cóż, ktoś docenił to eleganckie giallo Lucio Fulciego. Tym kimś jest Quentin Tarantino, wielki fan całej twórczości włoskiego reżysera, ale co dla nas najważniejsze Siedmiu czarnych nut. Charakterystyczna melodia zegarowej pozytywki odgrywa w jego Kill Billu dokładnie taką samą rolę jak w filmie Fulciego – zwiastuje gwałtowny zwrot akcji. Lecz z całym szacunkiem dla Quentina, jego użycie niewinnej melodii nie umywa się do tego co zrobił z nią Lucio.
Virginia Ducci to szczęśliwa mężatka, wiodąca pełne uciech, dostatnie życie u boku wspaniałomyślnego Francesco. Pewnego dnia po odwiezieniu męża do awionetki, w drodze powrotnej doznaje surrealistycznych wizji. Za każdym razem gdy jej Rolls-Royce’a okala mrok samochodowego tunelu, okazują się obrazy okrutnych scen, w tym zamurowywania żywcem. Virginia ostatni raz doznała czegoś podobnego dwadzieścia osiem lat temu, gdy podczas szkolnej wycieczki ukazała się jej matka rzucająca się z nadmorskiego klifu. Błogostan pryska błyskawicznie, gdy Virginia wraca do jednej ze swoich posiadłości we Florencji i odnajduje źródło swoich wizji w jednym z jej pokojów. Po rozbiciu ściany zza muru, wypada szkielet kobiety.
To jeden z tych Fulcich, którego zarys fabuły będzie zawsze brzmiał gorzej niż właściwy film. Powstałe kilka lat po genialnym Nie torturuj kaczuszki, ukazuje wspaniałą formę reżysera, nie bojącego się obyczajowych kontrowersji, wizualnego naturalizmu a zarazem zdolnego zawrzeć pojemną fabułę w elegancką, intrygującą formę. To również jeden z ostatnich jego filmów nacechowanych ironicznym społecznym komentarzem. Póki pozostawał w Italii, miał Fulci do czego się odnosić i co piętnować. Po wyprowadzce do Stanów jego repertuar stał się znacznie bardziej krwawy i wulgarny, uleciała gdzieś elegancja i charme. Zastąpiły ją generyczne riffy zagrane wokół zombie, okultyzmu, pulpowej przemocy. Siedem czarnych nut pozostaje dla mnie filmem podwójnie niedocenionym. Skazany na zapomnienie w zmieniającym właśnie kierunek nurcie kina końcówki lat 70., oraz jako ostatni który zamiast obrzydzać wywoływał gęsią skórkę.