To ostatni wpis z cyklu ’Niedocenione’ dotyczący filmów powstałych równe 10 lat temu (i kolejne dziesięć, i kolejne). Wszystkich autorów, którzy skusili się na akcję (dzięki ode mnie i z pewnością wielkie dzięki od czytelników) znajdziecie pod wspólnym tagiem (tutaj)
Autorzy, twórcy, pisarze, ludzie kultury, fanatycy tematu wybierali dla Was filmy, o których powinno się pisać więcej, wspominać, a już na pewno odgrzebać, bo zostały niesłusznie przysypane mamoną zarobioną przez wielkie studia na blockbusterach. To nie koniec! 'Niedocenione’ w następnym roku oczywiście być muszą! Znajdziemy dla Was filmy z 1988, 1958, 1948 i innych z „8” na końcu. Tegoroczne 'Niedocenione’ zamykam swoim wpisem, w którym namówię was (mam nadzieję) na cztery perły z roku 1977. Smacznego. Widzieliście wszystkie cztery?! (mój rok 1987 jest tutaj, a 1997 tutaj).
Moje Niedocenione ’77
Orka – Wieloryb zabójca (1977), reż. Michael Anderson
Jeden z lepszych animal horrorów, który w niczym nie ustępuje starszym Spielbergowskim Szczękom. Orka hitem nie była, ale dostarcza wiele emocji, tutaj spotęgowanych przez kilka wybitnych czynników. Na pierwszy plan wysuwa się klimat i miejsce akcji. Starcia wielorybnika (fenomenalny jak zawsze Richard Harris) z miejsca przesuwają cię na krawędź fotela. A muzyka?! Maestro Ennio Morricone idealnie uchwycił nieokiełznaną siłę, mądrość, horror i prawdziwą drapieżną naturę miejsca, czasu i okoliczności. Orka to kino zemsty, film o walce człowieka z ssakiem, gdzie nie ma jasnego podziału na protagonistę i antagonistę. Warto nadmienić, że Orka to również świetne sceny (moment, gdy myśliwy i orka wlepiają w siebie ślepia zmontowany jest tak, że jest nam dane spojrzeć na akcję z perspektywy orki). Klimat, mroźna atmosfera, muzyka stawia ten film w mojej czołówce tytułów o walce natury z człowiekiem.
Slap Shot (1997), reż. George Roy Hill
Gdy ktoś pyta się o kino sportowe, zawsze pojawia mi się przed oczyma para bliźniaków hokeistów z filmu Slap Shot. To jest genialny, zabawny i… brutalny film. Tak brutalny jak tylko hokej być potrafi. George Roy Hill zawsze potrafił w należyty sposób doprawić dramat komedią. Reggie (Paul Newman) to przegryw, któremu wali się w życiu wszystko. Jest trenerem najgorszej hokejowej drużyny, małżeństwo wygląda jak żul w niedzielę rano (w sumie tak samo jak w środę po południu). Reggie nie ma już wiele do stracenia, więc zmienia nastawienie do hokeja. Wchodzi na pełnej k*** w sport, gdzie kij musi być orężem, a bramką niejednokrotnie szczęka przeciwnika. Przyjmuje do drużyny coraz to większych kozaków z braćmi Hanson na czele. Brutalny styl gry szybko zaczyna przynosić efekty. I na lodowisku i w życiu. Proste? Nie do końca. Reggie gra, lawiruje, trochę ściemnia, bo wie, że nie będzie mógł cały czas polegać na takim stylu gry (w życiu przede wszystkim). Bardzo życiowy, z humorem sytuacyjnym, trochę wynikającym z pierwotnych samczych instynktów (ALE MU PRZYPIERZYŁ!! HA HA). Ale jako rozrywka i dramat rzeczywiście sprawdza się doskonale. No i Paul Newman jak zwykle rozgrywa wszystko w punkt. Polecam i sam biegnę na powtórny seans.ami.
Królestwo pająków (1977), reż. John ‚Bud’ Cardos
Zaniepokojony faktem ataku pająków na krowę miejscowy weterynarz Robert Hansen (William Shatner) pobiera próbkę jadu. Do miasteczka przybywa wkrótce piękna pani entomolog Diane Ashley (Tiffany Bolling) i razem z Robertem spróbują odkryć przyczynę migrujących pająków. W dechę! Akcja rozwija się szybko. Pajęczaki nie próżnują i ochoczo wkraczają na posesje, a później do centrum miasteczka. Mamy tu pełno scenek, w których oglądasz i mówisz sobie w duchu: „kurczę, nieźle to nakręcili”. Więcej! Cała masa wyjątkowych scen pozostawi ten film na dłużej w waszej pamięci. Jak moment gdy jedna z postaci osaczona przez tarantule broni się strzelając z rewolweru, by w kulminacyjnym momencie odstrzelić sobie dłoń, na którą już dostał się ośmionóg. Albo pilot oblatywacz z pająkami w kokpicie podczas próby wyplenienia drapieżników. Pokochacie Królestwo pająków za te wszystkie momenty, gdy te małe gnojki szarżują na miasto i oblepiają samochody, ludzi, budynki. No i oczywiście zero CGI. Tylko pająki i wyśmienita praca charakteryzatorów. Opatuleni pajęczyną ludzie, pęcherze i wszelkiego rodzaju ukąszenia. A finał? Urzeka postapokalipsą, która znowu przyszła za wcześnie, a ludzie znowu przespali moment, gdy mogli coś zrobić.
W poszukiwaniu idealnego kochanka (1977), reż. Richard Brooks.
Obyczaj, romans, dramat, horror. W tej kolejności. Stephen King umieścił go na liście swoich ulubionych horrorów. Cała fabuła to przecież zaciskanie sznura na szyi w momencie, gdy ofiara wydaje się być tego nieświadoma. W poszukiwaniu idealnego kochanka to wielkie aktorskie kreacje. Niezwykle szczerze wypadła Diane Keaton, której Theresę bez kozery okrzyknę najlepszą filmową rolą w karierze. Nominowana do Złotego Globu za tę kreację przegrała z Jane Fondą, która zagrała w Julii Freda Zinnemanna. Diane Keaton gra u Richarda Brooka osobę bardzo naiwną i jednocześnie inteligentną. To specyficzne uczucie, gdy zestawi się te dwie cechy. Naiwność wynika z braku wyobraźni, która powinna rozwijać się latami. Ale nie tylko Keaton tu bryluje (chociaż to bez dwóch zdań jej film). Pierwszorzędnie spisała się Tuesday Weld nominowana za drugoplanową rolę do Oscara. Zabójczy był Richard Gere, no i nie sposób zapomnieć o Tomie Berengerze. Do tego dołóżmy jeszcze zdjęcia Williama A. Frakera (również nominacja do Oscara), które oddają dobitnie niepokojącą i rozwijającą się w tym niepokoju filmową atmosferę. Lekki obyczaj niespodziewanie przechodzi w dreszczowiec, by zaprosić do pokoju głównej bohaterki grozę. Finał jest niezwykle przykry, przeraźliwie zimny i ponury.