To jeden z dziwniejszych kinowych seansów i to dotyczący tytułu, który powinien być dopracowany pod każdym kątem. Niestety, ale właśnie Ostatni Jedi jest doskonałym przykładem, że dzisiaj najważniejsze jest, by film zarobił, a nie żeby był bardzo dobry. Ostatni Jedi to wyjątkowe nagromadzenie scen głupich, niepotrzebnych, kuriozalnych, wymieszanych z fragmentami bardzo ważnymi, potrzebnymi, w końcu o bardzo dużym ładunku emocjonalnym. Innymi słowy, najnowsza część Gwiezdnych Wojen to jeden z gorszych i jeden z najlepszych filmów z gwiezdnej sagi.
Już samo prowadzenie scenariusza jest co najmniej ekscentryczne (porównując go do poprzednich części). Otóż wszystko rozgrywa się w trakcie pościgu floty imperium za ostatnimi z ruchu oporu. Księżniczka Leia (Carrie Fisher) chce uciec, a na odległość strzału z niszczyciela leci eskadra imperium z samym Snokiem i Kylo Renem (Adam Driver) na czele. W trakcie pościgu rozgrywają się wydarzenia poboczne, chociaż to raptem dwa wątki. Z drugiej strony nie powinienem narzekać na prostolinijny scenariusz, gdyż gdzieś tam niedaleko całkiem podobną konstrukcję miał wychwalany przeze mnie Fury Road. Przecież oba filmy rozgrywają się w trakcie pościgu, z lekka tylko zbaczając z kursu. Nie powinienem więc narzekać na prostotę, ale na infantylne wątki i elementy dodatkowe już jak najbardziej. Jak choćby cały fragment z miastem – kasynem, w którym ktoś z Disneya wziął sobie za punkt honoru przekazanie prawdy o współczesnym świecie. Machnięte grubą krechą wnioski, jednozdaniowe, prawie w typie: ”nie bierzcie narkotyków”, tutaj zamienione na „wojna to biznes” bardziej żenują niż służą za cokolwiek innego. I to wszystko przy akompaniamencie najgorszych wtrętów pod postacią gotowych do sprzedaży suwenirów bazujących na marce, skonkretyzowanych pod płeć i wiek dziecka. Pluszaki, zabawki w odpowiednich rozmiarach, które mogą być przeniesione prosto z ekranu do pudełka. To było zawsze i będzie coraz częściej i niestety wciąż tak samo boli widza, który chce poczuć klimat gwiezdnej sagi, a nie zapach pluszu i plastiku. I chyba ktoś pomylił „rozluźnienie atmosfery” z „potraktujecie Gwiezdne Wojny nutką parodystyczną tak, żeby wiedzieli, że było kiedyś takie coś jak Kosmiczne jaja”. No cóż, kilka rzeczywiście zabawnych scen pokazało co do serii na pewno nie pasuje (mi osobiście).
Ale Ostatni Jedi to również sceny najlepsze dla serii, monumentalne, z doskonale rozpisanymi ujęciami, pomysłami, wnoszące film na inny poziom, bardzo poważny, epicki, również w ujęciu samej pracy operatora. Idą za tym montaż i odważne wybory kolorystyki w niektórych fragmentach. Wszystko natomiast ciągnie w górę trio Adam Driver, Daisy Ridley i Mark Hamill. To ich zależność, czy konfrontacja młodszego pokolenia, zarówno dosłowna, jak i na odległość (w obu przypadkach to majstersztyk) sprawia, że film odbierasz również przez pryzmat wyśmienitej gry aktorskiej (szczególnie dwóch wymienionych panów). Pomagają jeszcze mocarny pojedynek na miecze z przepięknie ułożoną choreografią oraz finał na planecie skutej w czerwonej skale. Ale największe brawa należą się przede wszystkim Driverowi i postaci, którą stworzyli scenarzyści. To właśnie Kylo Ren, jego zmiany, ale i związane z nim zwroty akcji, powodują, że są emocje i napięcie, a Adam Driver to kawał aktorskiej wirtuozerii, nawet jak na kino stricte rozrywkowe. Jest nieoczywisty, niepewny, ciągle zamknięty w jakiejś psychozie, doskonały przypadek na kozetkę.
Ostatniego Jedi można pokochać i znienawidzić jednocześnie. Jest jak najlepsze co mogło wyjść spod ręki fana w ciągu dnia, popsute w nocy przez czyhającą na potknięcie konkurencję. Film raz jeszcze zmontowany, przemyślany byłby kolejnym Imperium Kontratakuje, a jest tylko dobrym (z dużym minusem) produktem Disneya z drzemiąca w nim mocą.
Czas trwania: 152 min
Gatunek: sci-fi
Reżyseria: Rian Johnson
Scenariusz: Rian Johnson, George Lucas (na podstawie postaci stworzonych przez niego)
Obsada: Mark Hamill, Carrie Fisher, Adam Driver, Daisy Ridley, John Boyega, Oscar Isaac
Zdjęcia: Steve Yedlin
Muzyka: John Williams