Na dalekie peryferia Hollywood wprowadza się Tod Hackett (William Atherton). Scenarzysta, który chciałby pracować z największymi w tej branży. Ma te same marzenia, które mają wszyscy z okolicznego sąsiedztwa. Tak! To właśnie to miejsce, które zasiedlone jest ludźmi mu bliskimi, jak Faye Greener (Karen Black) codziennie dobijająca się do wytwórni, czy jest jakaś rólka dla stojącej w trzecim rzędzie pięknej dziewczyny. Faye wpada w oko Todowi, a na horyzoncie pojawia się Homer Simpson (Donald Sutherland), staroświecki, zniewieściały mężczyzna, nijak nie pasujący do drapieżnego otoczenia.
Przykry to i niestety prawdziwy obraz. Oczywiście wszystko co pokazuje John Schlesinger wiedzieliśmy i bez tego filmu, jednak przedstawiona tutaj gorycz ukryta za magią i splendorem jest jeszcze bardziej cierpka niż zazwyczaj. Dlaczego? Bo bohaterowie filmu są przez cały czas karmieni marzeniami, zamiast dostawać treściwe posiłki. Obserwatorem i bezlitosnym oskarżycielem jest tutaj reżyser. Ale oskarżenia wypływają dopiero po seansie, który przebiega jak w fazie zwodniczego snu dla wszystkich filmowych bohaterów. To właśnie finał przypomina bolesne przebudzenie, a w rezultacie gniew za to, że wszystko okazało się ułudą. Między innymi dlatego wypada Dzień szarańczy traktować jako ostrzeżenie…
Schlesinger wprawdzie „tylko” przełożył na filmowy język powieść Nathanaela Westa pod tym samym tytułem, ale czuć tutaj skłonność do twórczego brytyjskiego buntu i odważne podejmowanie kontrowersyjnych obrazów, co też w zasadzie Schlesinger ciągle czynił (można też przyjąć, że siła i wiarygodność wypłynęła z dystansu). „Młody gniewny” w ’75 młody już nie był, ale złości w nim co nie miara. Widać to szczególnie w sugestywnym zakończeniu pełnym dantejskich scen przywołujących w swoich obrazkach nadciągającą apokalipsę.
Co ciekawe Dzień szarańczy przypomina mi realizacyjnie filmy Roberta Altmana, jednak tą twardą nieodwracalną wymowę najchętniej porównałbym do kina Lindsaya Andersona. Dzień szarańczy wciąga od początku, hipnotyzuje, lawiruje razem z bohaterami obiecując im bardzo wiele. Ci wszyscy niepoprawni marzyciele, naiwniacy dostaną jedynie ochłapy i będą się cieszyli, gdy któryś z decydujących przestąpi ich skromne progi (co i tak do niczego nie doprowadzi). Ostatecznie zabraknie im taktu, a spaleni ogromną potrzebą zaistnienia zakończą tak samo – chamską popijawą, burdelem na kółkach, rozbitymi łbami i jeszcze tylko karła brakuje. A nie, przepraszam. karzeł też jest.
Odważny film Schlesingera nie odniósłby jednak sukcesu tylko i wyłącznie dzięki tematyce. Jak na tak prozaiczny temat, Dzień szarańczy potraktowany jest z rozmachem. Zaczynając od kwestii dekoracji, kostiumów (to przecież lata 30.), a na wybuchowym epilogu (i chwilę przed) kończąc. Sam finisz można potraktować w podwójnej metaforze. To był czas szczególny, przeddzień II wojny światowej, moment, gdy fabryka snów wciąż z blichtrem i bez skrupułów oddawała się upojnemu życiu, gdy następnego dnia miała wybuchnąć wojna i zabrać kilkadziesiąt milionów ludzkich istnień.
Wielki film.
Reżyseria: John Schlesinger
Scenariusz: Nathanael West (powieść), Waldo Salt
Obsada: Donald Sutherland, Karen Black, Burgess Meredith, William Atherton, Geraldine Page
Zdjęcia: Conrad L. Hall
Muzyka: John Barry