„The most dreadful movie I’ve ever been in. Just about everything that could go wrong, did.” Trudno nie zgodzić się ze słowami Vincenta Price’a, nawet gdy nie widziało się wszystkich z nim filmów. Jako sequel Dr. Goldfoot and the Bikini Machine w reżyserii Normana Tauroga (Dr. Goldfoot powstał już na finiszu przebogatej filmografii Tauroga, twórcy, który był aktywny w branży od lat 20. XX wieku. Nam znany głównie z kilku filmów z udziałem Elvisa Presleya – Blues szeregowca czy Błękitne Hawaje) jest kolejną parodią Bonda w idiotycznym, prześmiewczym tonie, z którego ciężko wyłapać choćby jedną cenną nutę. Nie ma takiej, a melodia, która płynie z ekranu jest irytująca od początku do końca. Dr. Goldfoot (takie heheszki z Bondowskiego Goldfingera. Nie palec, a stopa haha) ma plan. Jest genialnym naukowcem z oddziałem odzianych w złote bikini dziewczyn, które mogą eksplodować, gdy tylko dr. sobie tego zażyczy. W ten sposób likwiduje największe potęgi tego świata. SPRYTNE! Jest jeszcze kilka nawiązań do klasyków, jednak ciężko uznać je za coś więcej niż głupkowate odniesienia, jak scena z ujeżdżaną bombą nawiązującą do Doktor Strangelove lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę Stanleya Kubricka.
Po prawdzie to brakowało mi do szczęścia przebiegającego Benny Hilla, a film ostatecznie byłby pełny w swoim wyrazie. Pisząc przaśny humor i tak dodałbym mu za dużo. Wygłupy, debilny scenariusz i ogromny dysonans wychylający się z każdej kartki scenariusza. Na domiar złego widać ogromną przepaść jaka dzieli pajacującego (ale mimo wszystko na miejscu) Price’a od reszty aktorów, którzy zachowują się i grają jak ze wspomnianego już brytyjskiego show z pultaśnym komikiem w roli głównej.
Ciężko to się oglądało i ciężko było dotrwać do końca. Mario Bava posmakował wielu filmowych gatunków, ale o takim kuriozum z pewnością chciał szybko zapomnieć. Tym bardziej, że nie kwapił się do reżyserowania Złotej Stopy. Niestety, zobowiązujący kontrakt z producentem Fulvio Lucisano trzymał Bavę mocno za gardło, a był to ostatni film, jak reżyser miał dla niego do zrobienia. Nie widać więc tu ani entuzjazmu, ani żadnych wyznaczników stylu. Jest za to dużo improwizacji i nietrafionego dowcipu. Takie disco-polo spy. Jak się robi elegancki pastisz Bava pokazał kręcąc euro-spy już za liry. Dwa lata później wyszedł jego Diabolik (recenzja), film pełen energii, luzu, serca.
Film obejrzałem w ramach wyzwania „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Mario Bavę”.