Jeden przepełniony posterunek, stanowisk mniej niż gliniarzy, spory harmider, kilka pomieszczeń akcji. Detective story, czyli film, który można oglądać kilkukrotnie i za każdym razem skupiając się na innej postaci, detalu będzie można z niego wyciągnąć coś nowego. Kino Williama Wylera jest wyjątkowo barwne, chociaż zatopione głęboko w noir atmosferze. Oszczędne, bez muzyki, żyjące szczegółami, jednak z jasną i postępującą naprzód sprawą.
Na pierwszy rzut oka to zbiór przypadków z policyjnego dnia detektywa z lat 60., a po prawdzie to kawał fascynującego przekroju charakterów, również cywilów, często tych, którzy po raz pierwszy trafili do tego zwierzyńca (w żaden sposób nie należy w tym przypadku odbierać tego określenia w znaczeniu negatywnym dla komisariatu i pracy, a do warunków ogólnie tam panujących).
Cała akcja bardzo absorbuje uwagę, ponieważ nie tyle próbujesz ogarnąć się w intrydze (ta jest raczej mało skomplikowana, ale nie czyni to dla niej żadnego zarzutu), a po prostu wyjąć jak najwięcej z każdej minuty. Percepcja widza, jest w tym przypadku atakowana w trakcie seansu całą masą bodźców. Chwytasz dialogi, przerzucasz spojrzenie od rogu do rogu, łapiesz detale (jak ten, gdy policjanci podchodząc do podejrzanego przerzucają broń z kabur do kieszeni) i czujesz, że to miejsce żyje pod dyktando wybitnej reżyserii Williama Wylera. W praktyce wygląda to mniej więcej tak, że podejrzany z jednej sprawy przechodzi przez posterunek, obserwujemy go, bo to interesująca policyjna robota (odciski, przesłuchanie), a obok detektyw rozmawia przez telefon w innej sprawie, którą też chcielibyśmy śledzić. Kamera opuszcza złodziejaszka i zostajemy na chwilę z głównym bohaterem. A wszystko obserwuje dziewczyna zatrzymana za kradzież torebki (fenomenalna i niezwykle urodziwa w tej roli, nominowana do Oscara, Lee Grant). Taka praca na linii reżyser, operator, scenarzyści, aktorzy odbywa się przez pełne 100 minut.
W sercu tego całego bałaganu siedzi gliniarz twardszy niż skała, dla którego zasady, obostrzenia i policyjne protokoły wyznaczają życiową drogę. James McLeod (Kirk Douglas), bo o nim mowa, nie jest w stanie nagiąć żadnego przepisu, a wypełnione akta i odstawionego do sądu przestępcę traktuje jako cel nadrzędny. Aresztowałby własną matkę, gdyby była tak potrzeba. Gliniarz nieprzekupny, o stalowym sercu, gruboskórny, łagodny jednak dla żony, którą kocha ponad życie. Oddziela pracę od życia prywatnego. Nienawidzi kryminalistów. I to właśnie McLeod przejdzie najcięższą drogę w tym filmie, bo z własnego gniazda zacznie wychylać się tajemnica, która rozwiązanie znajdzie na środku posterunku.
Trzymający w napięciu, pierwszorzędnie zagrany Detective story jest filmową adaptacją teatralnej sztuki Sidneya Kingsleya. Zdobył szereg nagród (Złote Globy, Złota Palma w Cannes i kilka innych) oraz cztery nominacje do Oscara (reżyseria, scenariusz, główna rola kobieca dla Eleanor Parker oraz wspomniana Lee Grant z nominacją za drugi plan). Scenariusz jest bardzo uniwersalny, zatopiony w normalnych, ludzkich, często obyczajowych sprawach. Przez to właśnie porusza kilka ważkich i dzisiaj tematów, które nie były po drodze (i sprawiały, że produkcja miała pewne problemy) ówczesnemu kodeksowi Haysa. Zabawne i gorzkie zarazem jest to, że sprawa filmowych bohaterów nie była tak dwuznaczna, a ich czyny podyktowane raczej prostolinijnością.
Trzy lata po premierze filmowej Kirk Douglas wrócił do tej roli i tego tytułu. Tym razem w formie „słuchowiska” nagranego w 1954 roku dla Lux Radio Theatre.