Alicja w miastach miała zdefiniować na nowo Wendersa jako twórcę, chociaż droga około produkcyjna nie była łatwa. Już w trakcie prac nad filmem, Wenders zobaczył w kinie Papierowy księżyc Petera Bogdanovicha i zrozpaczony przerwał pracę nad swoim filmem widząc zbyt dużo podobieństw do obrazu amerykańskiego reżysera. Dopiero Samuel Fuller namówił Niemca na powrót do projektu. Och, dzięki ci Sam po raz kolejny! Film otworzył trylogię „kina drogi” Wima Wendersa (Road movie trilogy), na którą składały się kolejne Fałszywy ruch (1975) i Z biegiem czasu (1976).
Ja nawet nie jestem pewny, czy ta podróż rzeczywiście się wydarzyła (była miejscami tak magiczna). Bohaterem filmu jest zagubiony, troszkę zgorzkniały dziennikarz, który miał pisać, a zjeździł w cztery tygodnie Stany i nastrzelał całą masę fotek Polaroidem. To outsider, bardzo wyciszony, często naiwny, ale niezwykle dobroduszny. To Phil Winter już zbyt długo żyjący „w drodze”. Pieniądze się kończą, wydawca ani myśli dać mu zaliczki, więc trzeba wracać na stary kontynent.
Dopiero nieoczekiwane zrządzenie losu i sytuacja, gdy będzie musiał zaopiekować się dziewięciolatką, powoli zacznie go zmieniać. Jednak zmiana (jeżeli taka była, a wierzę, że tak) nigdy nie będzie jawnie zasygnalizowana przez twórcę. Od początku Wim Wenders wskazuje, że bohaterowie mają problem z określeniem takich rzeczy jak przynależność, dom, nawet ojczyzna. Phil spotyka ludzi, znajomych, chociaż nie wiemy jakie mają dla niego znaczenie. Jest bardzo szczery w nazywaniu własnych uczuć, ale przede wszystkim niezwykle zakłopotany życiem, jakby nawet nie starał się czegokolwiek szukać. Na wszelki wypadek łapie „drogę” kolejnymi strzałami z Polaroida, chociaż, jak sam mówi, wyglądają zupełnie inaczej niż w rzeczywistości.
Reżyser wygrał wiele stawiając w swoim czwartym pełnometrażowym filmie na pełną autorską wizję. Realizując Alicję w miastach w ciągu lata 1973 roku stworzył obraz melancholijny, mocno oddalony od pędu i gwaru, skłaniający się w stronę człowieka. Podstawą jest tu uchwycenie bohatera jako jednostki samotnej, nawet jeżeli jako postać znajduje się w tłumie, w wielkiej metropolii, w kolejce na lotnisku. Subtelny przekaz to informacja o tym, że outsiderzy doskonale sprawdzają się jako przyjaciele i to właśnie rodząca się przyjaźń pomiędzy dorosłym mężczyzną, a łebską dziewczynką stanowi o niezwykłym uroku Alicji w miastach. Klimatyczne są wszystkie chwile, gdy para naszych bohaterów przemierza zarówno wielkie światowe stolice, jak i te małe, często ciche i spokojne miasteczka. W „przejazd” świetnie wpisuje się oszczędna muzyka z powtarzającym się brzmieniem kilku taktów, a idealnie oddająca moment pewnej tajemnicy (chociaż takiej de facto nie ma).
Dla mnie to film niezwykły i taki… „bezpieczny”, pomimo tej całej dziwnej i niecodziennej sytuacji. Zresztą cały świat u Wendersa sprawia, że i widz czuje się przez te dwie godziny obywatelem świata, chce pojechać gdzieś, gdziekolwiek z kimkolwiek. Kinowa, ulotna poezja o korzeniach, przyjaźni, ojczyznach, rodzinie.
Czas trwania: 110 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Wim Wenders
Scenariusz: Wim Wenders
Obsada: Rüdiger Vogler, Yella Rottländer, Lisa Kreuz
Zdjęcia: Robby Müller
Muzyka: Can