Kowboj Bud Massedy (Ken Clark, fanom włoszczyzny i eurospy znany ze swoich występów w Bondowskich wariacjach jako Agent 077) poturbowany przez życie i wojnę szuka swojego miejsca na ziemi. Ma pomysł na łatwy zarobek, dołącza do ekipy bandziorów i zamierza pobrać z banku znaczą ilość gotówki. To dobry facet, a w okradaniu takiej instytucji nie widzi nic zdrożnego. Pomysł rzeczywiście ma przedni, bo razem z kompanami przebiera się za żołnierzy Unii (tylu ich leży w okolicy…). Problem w tym, że narwani kompani to Dziki Zachód przede wszystkim z zachowania. Kilku z nich robi kipisz w banku, zabijają cywili i wszyscy muszą uciekać (z łupem). Bud zostaje ogłuszony, z kasy nici, ale został w mundurze. Tak odnaleziony, dołącza do konwoju ochranianego przez regularne wojsko. To początek jego drogi do fortu Alamo.
Fajnie brzmi jako pomysł na fabułę (moralne rozdroże podczas podróży z „prawymi” obywatelami). I rzeczywiście w kilku aspektach spełnia swoją rolę porządnego kina rozrywkowego. Atakują Indianie, jest trochę strzelaniny, trochę jaskiniowego peplum (to chyba ta sama grota, co robiła rok później u Bavy za finał w Knives of the Avenger), w dodatku z niezmienionym oświetleniem wpadającym w czerwone, pomarańczowe i zielone tonacje, czyli Bavovskie feerie barw i jego popisy jako operatora.
Coś mało czerwonego sosu w tym spaghetti westernie. Już nie wspominając o podstawowych przyprawach, których twórca zapomniał dorzucić. Jest mdło, prostolinijnie, schemat goni schemat. Całość przypomina bardziej amerykańskie westerny z lat 50. (pozostając przy stylu wypowiedzi), niż te co zwać się powinny spaghetti. Niestety samo tło jest szare i blade, bardzo dalekie od klimatu Monument Valley. Nie jest to więc gatunek, w którym Bava poruszał się z maestrią (tak jak w kinie grozy). Piastował tutaj przede wszystkim stanowisko reżysera do wynajęcia (pod pseudonimem John Old). Z drugiej strony, zrobił tyle, ile mógł za te pieniądze zrobić. Za kamerą stanął sprawdzony współpracownik Bavy, Ubaldo Terzano (jako Bud Third).
Jako „widowisko” ogląda się je miejscami przez palce, bo zagrania Kena Clarka są bardzo trywialne (zaczęło się od przestąpienia progu knajpy, gdy wysunął głowę i rozejrzał się w prawo i lewo. Komicznie, a później jest jeszcze gorzej). Ciężko więc utożsamić się z kimkolwiek, chociaż pomysł na przedstawienie drogi odkupienia Buda dość ciekawy, bo kroczy tą ścieżką wśród ludzi, których przecież nie darzy sympatią. Reszta to stereotypy, jak Indianie, którzy tylko gwałcą i skalpują na przemian. Kilka patentów też jakby wyjętych z czapki, ot łódeczki z banknotami, na które kuszą się co bardziej łakomi kowboje przeszywani strzałami, gdy sięgają po dolary.
Na plus zapisuje się czas trwania. Niespełna 80 minut z miłą i sympatyczną piosenką na otwarcie i zakończenie tej pobożnej historyjki o Budzie, kowboju, który był zły, ale jest już dobry …
Film obejrzałem w ramach wyzwania „Oglądamy filmy wyreżyserowane przez Mario Bavę”.