Małe miasteczko, jedno z tych, które nie zmienia się od dekad (dla ścisłości, film kręcony był w Hope. Tym samym, w którym kręcony był Rambo Teda Kotcheffa. Lokalizacja zobowiązuje). Trójka kumpli tnie w pokera w knajpie jednego z nich. Po godzinach zamknięcia, więc mają spokój. Tak im się wydaje. To Sweet Virginia jeden z bardziej ponurych thrillerów ostatnich lat, grający podobne akordy, które słyszałeś w Cold in July (recenzja), czy Blue Ruin (recenzja). W Sweet Virginia klimat i napięcie utrzymywane jest konsekwentnie na stałej poziomej linii zbudowanej na smutku, kilku straconych życiowych szansach, czasie, w którym ludzie żyją nie mają już planów. Nie jest im źle, a raczej są zawieszeni w bezruchu w mętnej wodzie pomiędzy pracą i bólem (tym fizycznym i tym, który przyszedł ze strony ich wyborów). Nawet incydent z pierwszych minut nie potrafi wzruszyć filmowych bohaterów. W centrum wydarzeń znalazł się zarządzający motelem Sam (świetny Jon Bernthal, który dopiero co posmakował prawdziwej akcji w serialu Punisher, a tutaj pokazał jak można grać zmęczonego rolami w akcyjniakach), kolejna osuwająca się we własny cień postać w filmie. Kiedyś cały czas w siodle (w przenośni i dosłownie, jako mistrz ujeżdżania na rodeo), dzisiaj kuśtykający z drżącymi dłońmi ma szansę zostać cichym bohaterem, choćby na chwilę.
Jamie M. Dagg zapewne kazał wszystkim aktorom zostawić uśmiech przed wjazdem na plan filmowy, a z samego miasteczka usunąć wszystkie dzieciaki, ewentualne źródło rodzicielskiej radości. A gdy mimo wszystko próbujesz złapać się jakiejś pozytywnej myśli, to dostajesz po plecach muzyką, przy której wiesz, że idą po ciebie, a nie po sąsiada. Bohaterowie filmu to mężczyźni i kobiety w średnim wieku, z których ciężko wydobyć jakiś żar. Sam zbudowany na smutku i apatii przypomina mi szeryfa Heflina (Sylvester Stallone) z filmu Cop Land Jamesa Mangolda, a antagonista (doskonały w tej roli, zaskakujący mnie po raz kolejny Christopher Abbott po swoim wyśmienitym występie w To przychodzi po zmroku) gra tutaj w Billy’ego Zane’a z Martwej Ciszy Phillipa Noyce’a (skądinąd będąc do niego co nieco podobnym). W zasadzie wszyscy w filmie są trochę niebezpieczni, bo niezwykle sfrustrowani, chociaż gniewu w nich nie ma. Tak jakby za kilka lat mieli przejść w stan śpiączki (atmosferze nie brakuje dużo, by przestąpić próg do izby z postapokalipsą). I co ciekawe to właśnie zbrodnia może być dla wszystkich relacji niezwykle oczyszczająca i stać najlepszą rzeczą jaka przytrafiła się tym ludziom od lat…
Bez ani jednego krzyku, wybuchu, opieszały w zmianie tonacji, objawia się jak gęsty wywar przygotowywany poprzez dodawanie kolejnych składników. W trakcie seansu jest coraz gęściej i gęściej, jednak dostaniesz w finale tylko jedną łyżeczkę z tego co przygotował reżyser. Wystarczy. Polecam jako neo-western ze stało jesienno-poniedziałkowym klimatem.