Wiecie jak bardzo lubię pierwszy sezon Stranger Things? Bardzo. Tutaj trochę o nim pisałem, tutaj łapałem filmowe tropy. Oczekiwania względem drugiego były ogromne. Tak wielkie, że w dniu premiery nie robiłem nic innego oprócz odświeżania Netflixa. I pojawił się! A ja, jak cukrzyk, któremu spadł niebezpiecznie poziom cukru we krwi, wbiegłem do tej cukierni, nie zobaczyłem obsługi, więc zacząłem żreć bez opamiętania. Czekoladę, ciastka, eklerki, pączki z nadzieniem. Po dwóch odcinkach byłem w stanie dopiero dokładnie się rozejrzeć. I wcale nie było tak fajnie. To nie była cukiernia, tylko zaplecze sklepu, gdzie mieli przeterminowane słodycze…
Ok, realizacja stoi na takim samym wysokim poziomie, ale nostalgii jakby mniej, a gdy już poszła w siną dal, ograniczając się raptem do kilku oczywistych tropów, zostało bardzo mało. Fabuła kuleje, rozbiega się na niepotrzebne wątki. Kilka epizodów jest kompletnie do tej serii niepasujących. Podejrzewam wręcz, że trzeba je traktować jako zajawkę kolejnych serii (vide najnudniejszy z drugiego sezonu, odcinek szósty z całym paranormalnym wyziewem poza dopuszczalną skalą). Jasne, że dzieciaki znowu ratują show, mają te same zawadiackie spojrzenia i w ten sam szczery sposób lustrują świat swoimi pierwszymi pragnieniami, ochotą na przygodę, nerwami i strachem o przyjaciół. Całość, czyli Upside Down wcale nie robi już takiego wrażenia, bo przez swoją mierną scenariuszową otoczkę po prostu „jest”, miast ciągnąć akcję od początku do końca, delikatnie tylko odchodząc na stronę obyczajową.
Obyczajówka budowała świetne relacje w pierwszym sezonie, teraz jest jakby niechcianym meblem, kłopotliwym tłem. W konfrontacji z wydarzeniami, teraz już na naprawdę groźnym poziomie, życie w miasteczku Hawkins z całą sielskością, jazdą do szkoły, lekcjami, z „jak gdyby nic się nie stało” incydentami zakrawa o mały pastisz. Źle jest więc wyważona groza pomiędzy „tu i teraz”, a wydarzeniami ze świata alternatywnego. Sezon jest nieprzemyślany, z zajściami wewnątrz fabularnymi wciśniętymi tylko po to, by dobić do tych 40 minut na odcinek. A gros aktorów dorosłych jest przez to jeszcze mniej przekonująca niż w pierwszym sezonie (chociaż tam nie zwracałem aż tak na to uwagi).
Nostalgia i odniesienia? Jest i to całkiem sporo, o większym znaczeniu, bo wychodzącym poza elementy kadrowe, a skłaniających się całą akcją do klasyków (Obcy, Obcy: Decydujące starcie, Martwe Zło i parę innych). Niestety, twórcy chcąc udowodnić, że Stranger Things nie tylko wspomnieniami żyje, pozbawili go większości charakterystycznych „mrugnięć” do lat 80. i nie przemyśleli jednocześnie, że muszą więcej sił przeznaczyć na nośną, chwytającą za serce fabułę. Tej zabrakło i było… nudno (raptem w kilku tylko miejscach z czułością i potrzebnym pazurem). Nadrabia finałem, który…. ech, dlatego właśnie kochamy ten serial, prawda?